To będzie długa opowieść o spełnianiu marzeń. Najpierw zimą dotarłem do Tbilisi, stolicy Gruzji. Kraj ten bardzo szybko przypadł mi do gustu, jak chyba ogromnej ilości innych przybyszów z Polski. Zapałałem do niego miłością, chyba do tej pory odwzajemnianą. Przebywając tam zimą marzyłem o tym, by dostać się w odległy, niedostępny i bajeczny region tego kraju – do Swanetii. Za każdym razem, gdy słyszałem tą nazwę, marzyłem, by zobaczyć Mestię, słynne wieże, i góry otaczające zewsząd to małą miejscowość. Wiedziałem jedynie, że do Swanetii bardzo trudno dotrzeć w miesiące zimowe, jesienne i wiosenne, wiedziałem, że trasy otwarte są od czerwca do końca września. Wiedziałem, że bilet w LOT w sezonie kosztuje wiele i że z Tbilisi do Swanetii jest kawał, naprawdę kawał drogi. Aż zdarzył się cud. Najpierw Wizzair ogłosił, że otwiera połączenie z Warszawy i z Katowic do Kutaisi, miasta oddalonego ponad 200 kilometrów na zachód od Tbilisi. Pojawiły się śmiesznie tanie bilety, które jednak rozeszły się jak świeże bułeczki. Mijały dni, aż przyszły święta Wielkanocne. W naszym domu rodzinnym gościliśmy znajomą z Gruzji, Ekę. W zasypanej śniegiem podkrakowskiej miejscowości dotarł do mnie i do mojej siostry news – są znowu bilety do Gruzji w dosyć dobrej cenie. Do Kutaisi można było polecieć za przedział od 150 – 400 złotych w dwie strony w zależności od dat i rodzaju branego bagażu. Poszło gładko. Najpierw Asia zakupiła przelot do swojego ulubionego kraju, zaraz po tym ja, na odrobinę krócej, ale zawsze coś. Kilka dni później postanowiłem spełnić marzenie Adama, który choć będąc tuż przed 70. urodzinami, ewidentnie trochę by jeszcze świata pozwiedzał. Na koniec udało mi się namówić do wyjazdu mojego towarzysza z Warszawy, jednego z moich best menów towarzyszących mi na naszym afrykańskim ślubie. Czteroosobowa paczka była gotowa do wyjazdu. Rozpoczęło się planowanie, w którym nieprzecenioną pomoc zaoferowała nam wspomniana gruzińska znajoma.
A planowanie krótkich pobytów to rzecz niezwykle istotna. Większość Polaków, których spotykaliśmy w Gruzji, spędza tam naprawdę dużo czasu – dwa tygodnie, trzy tygodnie, nieraz nawet miesiąc. Jednak w moim przypadku, z moją ilością zaplanowanych wyjazdów i określoną pulą urlopu, wiedziałem, że wybieram się w jednym konkretnym celu – na trzydniowy trekking w górach Swanetii. A że dojazd do Swanetii prostą sprawą nie jest, należało realistycznie podejść do wspomnianej planistyki. Bawić się w podwózkę z lotniska do centrum Kutaisi, w marszrutkę z Kutaisi do Zugdidi a potem z Zugdidi do Mestii? Jasne, gdybym tylko miał kilka dni więcej. Mając ich tylko trzy, wybór był jeden – kierowca. Eka poprosiła znajomego o pomoc, uzgodniliśmy cenę – 60 Euro za osobę w dwie strony, kierowca przez wszystkie 3 dni czekał na nas w mieście. Cena za osobę oparta była na kalkulacji za 4 osoby, więc umówmy się – wynajęcie auta samemu najtańsze by nie było. Potem kwestia noclegu – 35 lari (70 złotych) za łóżko z jedzeniem. Dwie noce plus jedzenie trzeciego dnia – 40 Euro za osobę. Koszty jazdy, spania i jedzenia to 100 Euro za osobę. Wiem, że znajdzie się niejeden, który chwyci się za głowę i zacznie lamentować, ale powiem to raz jeszcze – mieliśmy 3 dni, by odwiedzić jeden z najtrudniej dostępnych regionów Gruzji. Coś za coś. Wóz albo przewóz. Na życie i inne przyjemności wystarczyło nam na miejscu po mniej więcej 30-50 Euro za wszystkie dni.
Nasza przygoda rozpoczęła się w piątek. Asia była już od kilku dni w Gruzji, Michał dojeżdżał do Krakowa z Warszawy, Adam odebrał nas z Krakowa i ruszyliśmy do Katowic. Na lotnisku byliśmy koło 23 i już padaliśmy ze zmęczenia. Wystartowaliśmy w sobotę pięćdziesiąt minut po północy, by już przed 6 rano czasu gruzińskiego wylądować w Kutaisi. Tam czekała na nas już moja siostra Asia i Eka, nasza gruzińska wielka dusza, która przyjechała tylko po to, by z nami się przywitać. A przy okazji podarować nam 6 litrów domowego wina i litr czaczy, czyli gruzińskiego bimbru.
Tak przygotowani ruszyliśmy najpierw na dosłownie chwilę, rzucić okiem na gruziński parlament w Kutaisi. Jest on przykładem nowoczesnej architektury, którą umiłował, coraz mniej lubiany przez Gruzinów, ich prezydent – Misza Saakaszwili. Powiadają oni, że przeniósł on parlament do miasta oddalonego o ponad 200 km od stolicy po to, by ludziom nie chciało się jeździć na protesty. Oficjalnie zaś chodzi o podkreślenie roli Kutaisi jako dawnej stolicy.
Spod parlamentu ruszyliśmy w stronę Zugdidi, miasta, z którego startują marszrutki w stronę Mestii, serca Swanetii. Jest to ostatnie dużo miasta zanim wjedzie się do górskiego rejonu. Warto zaopatrzyć się w nim zakupy czy też wymienić walutę. W Mestii, mieście do którego trzeba wspinać się autem kilka dobrych godzin po bardzo niebezpiecznych drogach, wszystko jest droższe niż w pozostałych częściach kraju.
Gdy opuszczamy Zugdidi, zaczyna się prawdziwa zabawa. Droga łącząca Mestię ze światem była swego czasu drogą śmierci. Raz po raz wypadały z niej samochody, które spadały setki metrów w dół. Na pamiątkę tych, którzy zginęli, stawiane są pomniki tuż przy drodze. Często rodziny tych, którzy zginęli, stawiają przy nich kieliszki z wódką, aby można było wypić ich zdrowie. Sama trasa ewidentnie została zmodernizowana i można względnie sprawnie po niej się poruszać, jednakże bardzo często asfalt po prostu znika i pojawia się jedynie kamienisty szlak. Raz po raz na drodze mija się mniejsze lub większe kamienie czy głazy. Że już nie wspomnę o wszędobylskich krowach, które wypasają się na całym mającym ponad 120 kilometrów szlaku. Trasa, pomimo swoich trudności, jest jednakże dziełem sztuki. Widoki zapierają dech w piersiach a najlepszym uwieńczeniem jest widok wyrastających w oddali słynnych wież w Mestii.
Po dotarciu do Mestii przywitała nas naprawdę przyjemna pogoda. Napotkani ludzie mówili, że trafiło się nam idealnie, gdyż przez wszystkie wcześniejsze dni padał deszcz a gór nie było widać. Sprawnie zameldowaliśmy się w naszej noclegowni i postanowiliśmy, iż zaraz wybywamy „na miasto”. Miejsce, w którym się zatrzymaliśmy to jeden z najstarszych obiektów noclegowych w tym regionie. Prowadzi je znająca angielski Nino. Składa się z dwóch domów, w których urządzono pokoje. Nasz dom to dwa piętra, jedna łazienka i osobna toaleta. Standard po prostu podstawowy, ale było czysto, przyjaźnie i ciągle poznawaliśmy różnych ludzi z wielu zakątków świata. Łóżko u Nino kosztuje 20 lari (40 zł), zaś nocleg z jedzeniem (śniadanie i obiadokolacja) to 35 lari (70 złotych). Wybraliśmy opcję z jedzeniem, gdyż zawsze miło móc zjeść coś o poranku i wieczorem, gdy wraca się z podboju gór. I właśnie od późnego śniadania zaczęliśmy nasz pobyt u Nino.
Mestia to niepozorne miejsce, które zachwyca. To niewielkie miasteczko mające 2,600 mieszkańców dopiero odkrywa swoje nieuchronne przeznaczenie, jakim jest turystyka. Bo ludzie od zawsze lubią docierać tam, gdzie nie dotarło zbyt wielu. I takim właśnie kierunkiem było to miejsce przez lata – trudno dostępnym i dalekim. To wszystko się zmienia, i w sumie cieszę się, że udało mi się dotrzeć tam zanim globalna gospodarka uczyni ten mały raj na ziemi. A jaka jest Mestia obecnie?Po śniadaniu, które składało się z chleba, sera (naprawdę pyszne maja w Gruzji sery), sałatek, kaszy, chaczapuri, jajka, słodkiego ciastka, kawy i herbaty, poszliśmy poodkrywać okolicę. Po 3 godzinach w samolocie, lądowaniu nad ranem i ponad pięciu godzinach w aucie, wiedzieliśmy, że musimy oszczędzać, w zasadzie gromadzić siły na następny dzień, kiedy założyliśmy sobie, iż zrobimy nasz trekking po górach Swanetii.
- mała. Wszędzie dojdzie się pieszo a gdy chce się gdzieś dojechać to umawia się z lokalnymi ile to kosztuje.
- droga. W porównaniu do reszty Gruzji. Wynika to z faktu, iż towary, które się tam kupuje muszą tam dojechać a dojazd tam nie jest łatwy. Poza tym konkurencji nie ma tam za wiele.
- kontrastowa. W centrum miasta powstał piękny ryneczek z budowlami tworzącymi aurę górskiego kurortu, lecz wszędzie wokół widać biedę i ciężkie życie.
- dumna. Bo Swanowie to grupa etniczna bardzo dumna z siebie, swojej kultury. To górale w końcu!
Gdy tylko ruszyliśmy na odkrywanie miasta, natknęliśmy się na grupę dzieci ubranych w tradycyjne kaukaskie stroje. Przywitały nas gromkim „hello” oraz uśmiechami. W ogóle jest to specyfiką Gruzji, że ludzie są absolutnie otwarci, mili, pomocni, a odwiedzający ma wrażenie, jakby przyjechał na wakacje do rodziny.
Po dotarciu do centrum Mestii, gdzie znajduje się mały i porządnie odświeżony ryneczek, natknęliśmy się na kolejne dowody zamiłowania Miszy Saakaszwilego do nowoczesnej architektury. Tym razem najbardziej specyficzny budynek należał do policji. Zaraz obok mieściła się siedziba władz lokalnych. Policji jest tam w sumie tak dużo, że doszliśmy do wniosku, iż z 2600 mieszkających tam ludzi 1000 to policjanci, 200 osób pracuje w turystyce, 200 w innych miejscach a 1200 osób nie ma pracy. Ja z kolei bardzo lubię gruzińskich policjantów, gdyż wyglądają, jakby imprezowali codziennie (co zresztą zapewne robią) i są tak okrutnie niemrawi i poniekąd fajni w tej swojej życiowej flegmie.
Gruzja, szczególnie Swanetia, to także raj dla miłośników motoryzacji. Ilość starych, radzieckich, i jak widać, niezawodnych maszyn, jest po prostu przytłaczająca. Aby przeżyć w tym regionie, trzeba naprawdę znać się na motoryzacji i wiedzieć (cytując za Michałem), co może się spieprzyć a co już się spieprzyło.
Najbardziej charakterystycznymi częściami krajobrazu Mestii oraz całej Swanetii są wieże. Rozsypane po różnych miejscach w górach lub też skupione w mniejszych lub większych skupiskach, idealnie komponują się z otaczającymi ich górami. Wieże te pochodzą głównie z IX – XII wieku, więc ich średni staż to około tysiąc lat. Stanowiły one domostwa mieszkających tam rodzin i pełniły także rolę ochronną przed najeźdźcami.
Na jedną z tych wież postanowiliśmy się wspiąć po tym, jak zauważyliśmy schodzącą stamtąd grupę. Aby dostać się na ich szczyt należy wspinać się po pionowych i średnio stabilnych drabinach. Jednakże warto, bo widok robi wrażenie. Po zejściu z wieży zaczął padać deszcze, więc schroniliśmy się pod zadaszeniem, gdzie czekaliśmy cierpliwie, aż najmocniejsza fala przejdzie. Aby zabić czas, zaczęliśmy śpiewać nasze polskie pieśni. Otrzymaliśmy trochę oklasków od przechodzących obok Niemców, którzy od razu domyślili się, że jesteśmy Polakami. Gdy sobie rozmawialiśmy o tym, co w tym regionie można robić, podeszła do nas mieszkająca w Mestii Rosjanka, która zaoferowała usługi „gida”, czyli przewodnika. Niestety po wytłumaczeniu, że my pa rusku tylko ciut ciut, i że może nie wszystko zrozumiemy, odpuściła. Jednak na końcu zapytała się, czy byliśmy już na tej wieży, wskazując przy tym na miejsce, z którego niedawno zeszliśmy. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że tak, że piękny widok i w ogóle wieże są świetne. Na co ona mówi, że ta wieża to część muzeum i że wejście kosztuje 1 lari. Po czym wyciągnęła rękę po pieniądze. Od tej chwili żartowaliśmy, żeby uważać na cokolwiek co robimy, bo w każdej chwili może wyskoczyć z krzaków Rosjanka i krzyknąć nam kilka lari.
Gdy popołudniu dotarliśmy do naszego domu, na dobre zaczął już padać deszcz. Pogoda stała się idealnie barowa, a zaopatrzenie, które otrzymaliśmy od znajomej – sześć litrów domowego wina oraz litr czaczy, same wołały o naszą obecność. Zasiedliśmy więc w ogólnodostępnym pokoju na dole, poprosiliśmy o dzbanek na wino oraz szklanki i przygotowaliśmy śpiewnik polski, który zakupiłem przed wyjazdem. Nagle w domu rozbrzmiały polskie pieśni i piosenki. Nasze gardłowe głosy przy wykonywaniu Ukrainy, Roty, Bogurodzicy czy piosnek góralskich, zachwyciły pracujące w domostwie kobiety a także wszystkich turystów, którzy powoli wracali z wypraw w góry. Gdy zawartość butelki zmniejszała się stopniowo, przenieśliśmy się do pianina, gdzie swój talent prezentował Michał, my zaś śpiewaliśmy dalej. Po dwóch godzinach biesiadowania i śpiewania nasze Panie z obsługi chyba trochę już były nami zmęczone, gdyż włączyły telewizor. Pora już była iść na kolację podawaną o 19. Po jedzeniu kontynuowaliśmy śpiewy wypijając łącznie 5,5 litrów wina oraz ćwierć czaczy. Po długiej podróży, chodzeniu po mieście i wieczornej popijawie, szczególnie po tym ostatnim, można było uznać nasz pobyt w Gruzji za oficjalnie otwarty. Spaliśmy jak dzieci, by następnego dnia wstać wcześnie rano i ruszyć na najpiękniejszą trasę górską, na jakiej do tej pory byłem.
Pingback: Rachunek Sumienia 2013 | marcin wesołowski
Pingback: Ukraina | Kijów | marcin wesołowski