Site icon Wojażer

Piwniczna-Zdrój. Na żółtym szlaku do przeszłości

Do Piwnicznej jechałem kiedyś czerwoną Skodą 105. Lato, jak każde w tamtych czasach, bywało suche i przeplatane gwałtownymi ulewami, które nadchodziły popołudniami i czasem przeciągały się do późnego wieczora. Skoda nigdy nie była wybitnym pojazdem. Ojciec planował żółte Yugo, według niego o wiele sprawniejsze, solidniejsze, bo jugosławiańskie, jednak Lucyna uparła się na czechosłowacką, czerwoną skodę. Sto piątka nie należała do specjalnie seksownych pojazdów, szczególnie wtedy, gdy chłodnica dymiła niczym lokomotywa, gdy auto wspinało się resztką sił na wzniesienia za Limanową, by potem, z niejaką ulgą, zacząć opadać w kierunku Nowego Sącza. Stamtąd już tylko niewielki, rozłożony w beskidzkiej dolinie, kawałek zaniedbanej drogi, dzielił nas od miasteczka, które po dziś dzień pachnie młodością, naszą młodością.

Przyjeżdżaliśmy tam całą rodziną, całą czwórką, którą teraz widuję tylko na zdjęciach: szczęśliwi, pełni prostej beztroski. Rynek w Piwnicznej był pierwszym przystankiem. Tam, zaraz po wjechaniu do miasteczka, poszukiwaliśmy lodów zwanych włoskimi. Nigdy do końca nie wiedziałem, co w nich było włoskiego. Lata później, spacerując po miastach Italii, poszukiwałem kręconych, śmietankowych lodów z lodowej maszyny wyciskającej je wprost do wafla, jednak nigdy ich nie odnalazłem. Były jednak w Piwnicznej na Rynku, podobnie jak na pętli autobusowej na krakowskim Salwatorze, najlepsze, najsmaczniejsze, mityczne w swoim smaku.

Na piwniczańskim rynku był jeszcze sklep spożywczy tuż obok ratusza i większy GS z mięsem i wędlinami na ulicy Krakowskiej. Przy tej samej Krakowskiej była także księgarnia wraz ze stanowiskiem z pamiątkami i potem kościół, biała, charakterystyczna świątynia, którą rysował kiedyś Nikifor, podobnie jak uroczą, dziś już zaniedbaną stację kolejową tuż poniżej kościoła. Ważnym dla mnie miejscem była także poczta ulokowana przy wielkim drzewie dominującym na tym rogu rynku, z którego szło się na plac schowany na uboczu. Z poczty wysyłało się pocztówki do znajomych, by opowiedzieć im o naszych wakacjach i o tym, że długo nas nie będzie.

Poczciwa, czerwona Skoda 105 była swego typu wybawieniem, gdyż wjeżdżała na Szeroką, stromy podjazd dla lokalnych mieszkańców od strony Kosarzysk, który przybliżał nas do domu babci w sposób znaczny, pozwalając uniknąć mozolnej drogi w górę. Jeszcze kilka stromych zakrętów, jeszcze wspinaczka pod dom Broniszewskich, potem już tylko przejście malowniczą łąką z widokiem na wijący się na dole Poprad i docierało się do drewnianego domu, który dziadkowie postanowili wnieść na końcu ówczesnego świata, za to bliżej Boga. Osiemset metrów bliżej Boga, osiemset metrów nad poziomem morza.

Gdyby nie poczciwe, czechosłowackie auto, któremu czasami udało się wtoczyć na Szeroką, trzeba by czekać na autobus z rynku do Kosarzysk i z tychże potem ruszyć ścieżką obok ośrodka wypoczynkowego Smrek, pójść w górę, daleko w górę. Alternatywnie można by, podobnie jak tysiące turystów przyjeżdżających w te okolice, rozpocząć wędrówkę żółtym szlakiem w kierunku Niemcowej. Ta piękna ścieżka może i nie grzeszy stromością, jednak wije się niemiłosiernie tak jakby nigdy nie miała się skończyć. W tych czasach wyjście do domu moich dziadków nie było fit spacerem z aplikacją liczącą kroki, ale wyprawą z plecakami pełnymi zapasów, konserw, bochenków chleba, masła, cukru i wszystkiego, co potrzebne było do przeżycia tygodni w górze. Im więcej wyniesiesz za pierwszym razem, tym mniej będziesz musiał donieść później – myślałem wspinając się w kierunku urokliwej chatki.

Czasami, idąc wspomnianym żółtym szlakiem wychodzącym z rynku, spoglądałem za siebie i widziałem biały, piwniczański kościół parafialny, i sielski krajobraz polskich, niezwykle bliskich, rubieży wokół niego. Tylko bożnicy jeszcze tam brakowało, aby opowiedzieć historię tych okolic . Przed wojną mieszkało w niej kilkuset Żydów, o których obecności, przypominają już tylko pojedyncze macewy, pozostałości żydowskiego cmentarza ulokowanego przy linii kolejowej niedaleko stacji Piwniczna-Zdrój.

Droga przez Bziniaki, jak nazywaliśmy ten odcinek żółtego szlaku, bywała niebezpieczna. Były w niej takie etapy, że gdy nadchodziła burza, a czasami potrafiła przyjść szybko, należało uciekać jak najszybciej do najbliższych zabudowań. Nikt nikomu nie odmawiał schronienia, wręcz przeciwnie, za każdym razem rozpoczynały się rozmowy, które ciągnęły się długo po tym, gdy burza odeszła już w stronę niedalekiej Krynicy. Tak jakoś się składało, że gdy już przybywała, zwykle zaskakiwała z kierunku Szczawnicy, nagle wyłaniając się zza szczytów, które przysłaniały resztę okolicy.

Następne po Bziniakach zabudowania były dopiero na Halach, kilka metrów przed Doniskami, z których odbijało się w lewo do domu babci. Na Hale wpadało się po ciepłe mleko od krowy, lub na rozmowę, lub na wódeczkę i aby pośpiewać trochę. I tak, po długiej drodze, dochodziliśmy w końcu do naszej oazy, do samotnego domku z pięknym widokiem na góry, dużo gór, góry ciągnące się po horyzont.

Czasami pytają – co można robić w takim odludziu tak długo? Wtedy były to dwa tygodnie, czasami trzy, bywało też, że miesiąc. Lubię wracać do tego pytania i czasami rozbudowywać go: Co można było robić na takim odludziu w czasach, gdy nie było telefonów komórkowych, nie było internetu, nie było (tam) telewizji kablowej a radio, które odbierało, brzmiało po słowacku?

Wszystko można było. Można było pójść na szlak i iść przed siebie. Myśleć, mówić do siebie, albo do innych, jeśli miało się na tyle szczęścia, by kogoś spotkać. Można było zrywać borówki i później, gdy sezon na nie się kończył, wybrać się na grzyby. Można także było usiąść pod kapliczką nad Niemcowej i siedzieć bez celu czekając, aż ktoś nadejdzie i wywiąże się ciekawa rozmowa. W górach pozbawionych jeszcze technologii, które dziś są normalnością, drugi człowiek był na wagę złota.

Lubię dziś wracać do Piwnicznej. Wbrew pozorom i na przekór współczesnemu pędowi, pozostaje ona, jak i góry wokół niej, dziwnie odporna na współczesne szaleństwa. Na jej szlakach nie staniecie w kolejce do czegoś, nie zirytujecie się ilością ludzi, za którą musicie podążać. To tak, jakby cała Polska jechała na Podhale, zupełnie zapominając o innych naszych górskich miejscowościach.

Najbardziej lubię ją za to, że zawsze była, jest, i prawdopodobnie będzie oazą, do której jadę po to, by odnaleźć spokój i odpocząć. Nie na miesiąc jak kiedyś, czasami zaledwie na kilka godzin lub na dobę, dwie, ale współcześnie każdy jeden dzień, gdy można usiąść i nie robić, daje tyle energii, jak kiedyś tydzień tak zwanych wczasów.

Piwniczna-Zdrój. Polecam.

Zdjęcie z http://www.piwniczna.pl

***

Piwniczna praktycznie:

Dojazd: bardzo łatwy z Krakowa, z Zakopanego najszybsza droga prowadzi przez Słowację.

Noclegi: Piwniczna posiada bardzo kameralną bazę noclegową, dlatego warto sprawdzić wcześniej. Polecam:

Co robić: Polecam szlaki na Niemcową, albo dalej na Radziejową. Dla wytrwałych, polecam całodzienną trasę z Piwnicznej do Szczawnicy przez wąwóz Homole.

Podziel się

Exit mobile version