Site icon Wojażer

Kim jest Wojażer? Historia bardzo prywatna

SAMSUNG CAMERA PICTURES Processed with VSCO with a1 preset

Wojażer (wg słownika języka polskiego Witolda Doroszewskiego, 1958-1969): przestarzałe, ten, kto odbywa wojaże, podróżuje, podróżnik, turysta. Słownik języka polskiego online dodaje zaś, iż wojaż to podróż, zwłaszcza za granicę, a tym samym wojażer to ten, który często podróżuje właśnie poza kraj.

Ale nie o tym miało być.

Ostatnio na fejsbukowym fanpejdżu (patrzcie na nasz współczesny język polski!), zauważyłem, iż jest ich kilka dobrych tysięcy! Kogo? Czytelników, osób, które polubiły profil w mediach społecznościowych po to, by wiedzieć co się dzieje, co nowego się pojawia, gdzie jestem i co publikuję. Jeszcze bardziej cieszy to, iż ogromna liczba tych, którzy polubili Wojażera, wchodzi z nim w interakcję. Lajkują (lubią), szerują (dzielą) i komentują treści przeze mnie publikowane. I chwała im (Wam!) za to! Jest dobrze, jest motywacja, widać, że robi się to dla kogoś i ten ktoś, czy go znam, czy nie, zatrzyma się na chwilę i przeczyta, a na deser poprzegląda fotografie. Kilka tysięcy fanów na Facebook’u to dużo czy mało? Trudno powiedzieć. Gdy zaczynałem pisać, wiedziałem, że wchodzę w niszę. Przy całym ogromnym wzroście mobilności rodaków, przy rosnącej popularności stron podróżniczych, w mojej opinii, z małymi wyjątkami oczywiście, nie robi się na tym ogromnych pieniędzy, zaś o zostaniu krezusem można tylko pomarzyć. Podróżnicze blogowanie to kraina niesamowitych pasjonatów, wspaniałych ludzi, współczesnych wagabundów. Poznałem ich wielu.

Pojawiały się więc w ostatnim czasie sugestie, iż niektórzy z tych, do których docierają owe treści, nie do końca wiedzą, kim jest ten cały Wojażer, który w realu przedstawia się jako Marcin Wesołowski. A jeśli ludzie nie wiedzą, z kim tak naprawdę mają do czynienia, zastanawiają się nad jego autentycznością, kreują w głowach swoje opinie, może nie do końca bliskie rzeczywistości.

Dlatego też postanowiłem Wam co nieco o sobie opowiedzieć, a tym samym skrócić dystans, pokazać, kim jestem i dlaczego robię to, co robię.

Gdy piszę te słowa siedzę w całkiem przyjemnym pokoju hotelowym w górskiej Krynicy. Sprawy służbowe rzuciły mnie tutaj na weekendowe, intensywne i długawe szkolenie. Nie ma czasu zwiedzać, a i pogoda jest totalnie do niczego. Hotel jest zaś na tyle wygodny i schowany na uboczu miasteczka, że nieszczególnie chce mi się go opuszczać. Za to po raz pierwszy od długiego czasu mam chwilę dla siebie, taką ciszę, pustkę, moment, aby usiąść i pomyśleć. Siedzenie na balkonie i spoglądanie w góry w kompletnej ciszy zawsze wzmaga myśli, na które nie ma czasu w wiecznie zabieganym życiu. Jedyne, czego naprawdę mi brakuje w tej niby idealnej chwili samotności, to obecność Magdaleny i chrapanie naszego buldoga francuskiego. Chyba oduczyłem się samotności.

Kilka miesięcy temu, jakoś w czasie naszych intensywnych weekendowych wypadów na południe Europy, znajoma autorka bloga podróżniczego powiedziała mi: Napisz kiedyś o tym, jak podróżujesz, bo przecież nie jeździsz stopem, nie jesteś backpackerem, to nie o jak najtańsze koszta chodzi w tym, co robisz. Podróże z klasą – to taka Twoja marka. 

W polskiej blogosferze podróżniczej nadal dominuje paradygmat taniego podróżowania. Jak za 100 złotych objechać świat? Jak za 30 złotych przejechać z Polski do Hiszpanii, jak podróżować za darmo? – to tylko niektóre wyimaginowane hasła, które biją z wielu tytułów. A już najbardziej irytuje mnie slogan Quit your job and travel on – Rzuć pracę i podróżuj! Jedna z najgłupszych rzeczy, jakie w życiu słyszałem. Praca jest niezwykłą wartością w życiu i jeśli nie masz firmy, która łączy pracę z podróżami, jeśli nie pracujesz w IT (często na odległość i gdziekolwiek na świecie), jeśli nie jesteś milionerem, to ja mówię – Nie rzucaj pracy, a przy okazji podróżuj! Bo życie w podróży to nie jest prawdziwe życie.

Na co dzień spełniam ludzkie marzenia, sprzedaję ludzkie marzenia o cudownym pobycie w Krakowie. Sam będąc osobą podróżującą wiem, że najważniejsze jest doświadczenie od momentu wyjścia z domu do powrotu z podróży. Chcę, aby goście zatrzymujący się w obiektach, które prowadzę w Krakowie, wracali ze wspaniałymi wspomnieniami z podróży, podobnie jak oczekuję tego, gdy sam wyjeżdżam. Jestem w tym świecie z dwóch stron – jako podróżujący i jako członek branży turystycznej, która jak powszechnie wiadomo, jest największą gałęzią współczesnej, światowej gospodarki.

Aby zrozumieć kogo czytają czytelnicy tej strony, pozwolę sobie na małą podróż w czasie.

Czasy analogowe, czyli dlaczego nienawidzę borówek? 

W listopadzie 1985 roku, gdy przyszedłem na świat, w Polsce panowała mroźna zima a szara rzeczywistość PRL-u była naprawdę przygnębiająca. Jednak pokolenie naszych rodziców, którzy w tym czasie bez internetu, kablówki a czasami nawet prądu, nudzili się i produkowali nas na potęgę tworząc jeden z największych boomów w powojennej historii Polski, wykonali świetną robotę i wychowali niesamowitych ludzi. Uwielbiam tych urodzonych w latach 80. Uwielbiam nas za to, że pamiętamy czasy przed internetem a jednocześnie świetnie odnajdujemy się w czasach internetu. W czasach analogowych byliśmy zwykłą rodziną. Ojciec pracował, mama nas wychowywała, czasami (materialnie) bywało lepiej, czasami gorzej. Jedyne podróże, które wtedy odbywałem to wakacyjne wyjazdy do górskiego domu naszej babci w położonej nieopodal miejsca, z którego teraz piszę, Piwnicznej. Rodzice już za młodu nauczyli nas z siostrą, jaka jest wartość pieniądza i że w życiu na przyjemności trzeba zapracować.  I tak przez dwa tygodnie zbieraliśmy w górach borówki (dla osób spoza Małopolski, borówka = jagoda), by potem sprzedać je na skup i zarobić na kolejne dwa tygodnie wakacji, gdy jeździliśmy sobie po okolicy, jadaliśmy lody i przekraczaliśmy z niebieskimi paszportami granicę ze Słowacją, żeby kupić coś dobrego. Do tej pory nienawidzę borówek. Nie za to, że musiałem je zbierać, by zarobić pieniądze, tylko za to, że w przeciwieństwie do dorosłych, nie miałem rafki, narzędzia do szybkiego czesania krzaków. Po całym dniu oni mieli wielkie kubły, ja małe wiaderko.

Czasy rozwoju, czyli dlaczego uważam, że mam w życiu szczęście.

Gdy rozpoczynałem szkołę średnią wszyscy myśleli, że jestem metalem. Nie byłem. Czarne ubrania były skutkiem tego, że kilka dni wcześniej straciłem ojca. Zamiast młodzieńczego szaleństwa, zwyczajowego okresu buntu przeciw rodzicom, stałem się mężczyzną w wieku lat szesnastu. Bez Lucyny, mojej mamy, zapewne nie stałbym się tym, kim jestem. Bez mojej siostry, Joanny, zapewne dom byłby za smutnym miejscem do życia. Bez naszej wielkiej rodziny też nie byłoby łatwo. Bez profesor Grotowskiej, mojej licealnej wychowawczyni i mentorce, nie zrozumiałbym siebie. Miałem szczęście do ludzi, zawsze mam do nich szczęście, i niech tak pozostanie.

Skupiałem się na nauce. Najpierw liceum i nauka języków obcych, bo wiadomo, przydają się w życiu, potem studia i naukowe wybory, które niekoniecznie uważam za najmądrzejsze z perspektywy czasu.

Czasy rewolucji, czyli dlaczego kocham świat. 

Okres studiów to piękny czas, ale jego uroki musiałem dzielić z początkami życia zawodowego. I z perspektywy czasu myślę, że najmądrzejszą decyzją, jaką podjąłem na początku studiów było właśnie to, że chciałem pracować. Z domu wyjeżdżałem przed siódmą rano, wracałem po dwudziestej trzeciej, spałem, następnego dnia to samo. Mając dwadzieścia dwa lata nie byłem jeszcze na żadnych wakacjach zagranicznych, za to miałem dwa lata doświadczenia zawodowego. W 2007 roku, obroniłem pierwszy dyplom i postanowiłem, że czas coś zmienić, czas zrobić coś szalonego. Może nie wszyscy pamiętają, ale w 2007 roku Polska była nadal świeżo po wejściu do Unii, kolejne dziesiątki tysięcy ludzi wyjeżdżało do Anglii i innych europejskich destynacji w poszukiwaniu lepszego życia. W Polsce panowało 20% bezrobocie, ale gdzieś na horyzoncie była nadzieja na lepsze jutro. Po kilku miesiącach formalnych przygotowań odszedłem z pracy i wyjechałem do Chin, gdzie pracowałem jako nauczyciel języka angielskiego. Minęło osiem lat od tej chwili i niesamowite jest to, jaka zmiana mentalna dokonała się na przestrzeni tego czasu. Ilość krytyki, z jaką się spotkałem w tamtym czasie, że jadę do komunistów, do kraju trzeciego świata, że co mi odbiło, była nie do pojęcia. Przez rok mieszkałem w pięknej prowincji Zhejiang na południe od Szanghaju, zarabiałem trzy razy więcej niż w Polsce za trzy razy mniej pracy, zaś na życie wydawałem 1/10 tego, co zarabiałem. To był pierwszy moment, w którym pomyślałem – Mam niewiele, potrzebuję niewiele, zarabiam więcej, co z tym zrobię? Zarobione pieniądze wydam na przyjemności życia, na podróże, na poznanie kraju, na cudowne jedzenie, na przeżycia! – pomyślałem. Klasyczny, do tej pory czysto teoretyczny dla mnie, wybór między „być a „mieć” materializował się na moich oczach.

Czasy ewolucji, czyli jakich dokonałem wyborów. 

W sekcji „O mnie” na tej stronie przeczytacie jak się nazywam i w ilu miejscach byłem w ciągu ostatnich lat. Te lata, które tak intensywnie spędzałem, są czasem, kiedy ludzie podejmują większość wielkich, życiowych decyzji. Dla mnie ostatnie lata były czasem wspaniałych chwil i niesamowitych doznań. Przejeżdżając szmat świata czułem, że robię to, co robić chcę, i nie miało dla mnie znaczenia to, co mógłbym sobie kupić za pieniądze, które na to wydałem. Podróże to nie tylko poznawanie świata, ale także biznes, w którym ludzie kupują spełnione marzenia. Kupowałem sobie spełnienie swoich marzeń. Dlatego też nie podróżuję budżetowo w klasycznym, polskim rozumieniu tego słowa. Nie wyznaczam celu pt „przeżyć w Indiach miesiąc za 50 zł”. Znam cenę, jaką jestem w stanie zapłacić za spełnianie marzeń i ją płacę, bo pieniądze, które zarabiam teraz są, a kiedyś może ich nie być. Istotą jest to, żeby cena była jak najbardziej atrakcyjna i zgodna z tym, co chcę wydać.

Potrafię oszczędzać na wielu rzeczach. Bilety lotnicze zawsze zdają się być najtańszą składową naszego budżetu. Hotele, często bardzo dobrej jakości, rezerwuję z wyprzedzeniem, a podróżując często poza sezonem, nie trzeba się specjalnie namęczyć, by znaleźć świetną okazję. Jedyne, na czym nie oszczędzam to zabytki oraz jedzenie. Nie potrafię, nie chcę, odmawiać sobie przyjemności smakowania kuchni świata, regionalnych specjałów, dobrych knajp i restauracji.

Ludzie pracujący nie chcą mieć wyboru pod tytułem „biuro podróży” albo „rzuć pracę i podróżuj”. Zawsze jest jakaś inna droga. Moja droga. Robię, co chcę.

Co dalej z Wojażerem? 

Nie do końca wiem. Za trzy tygodnie ruszamy z Magdaleną do Izraela, cztery miesiące po tym na Islandię. Dalej w planach nie wybiegamy, cieszymy się chwilą i polską piękną porą. Istotnie po wielu intensywnych latach uspokoiłem się odrobinę i po czasie tęsknoty za „normalnym” życiem, postanowiłem odrobinę bardziej skupić się na tej właśnie „normalności” dnia codziennego, na ludziach, którzy mnie otaczają, na miejscu, z którego pochodzę. Podróże są piękne, jeśli dawkowane są w odpowiednich ilościach.

A co najważniejsze, przeżyłem, czy też przeżyliśmy z Magdaleną, tak wiele w ostatnich latach, że chciałbym móc o tym wszystkim napisać, zanim zacznę o tym zapominać.

Co więc dalej z Wojażerem? Będzie pisał, a może kiedyś z wirtualnych treści przeniesiemy się na papier?

______________________________________________

Chcesz usłyszeć Wojażera i jego myśli o podróżowaniu? Zobacz nagranie z Wachlarza podróżniczego w Poznaniu (czerwiec 2015)

Exit mobile version