Site icon Wojażer

Lanckorona. Zimowy weekend pod znakiem hygge

Processed with VSCO with a8 preset

Weekend przed Świętami Bożego Narodzenia. Naród tłumnie szturmował galerie handlowe, jak gdyby nadrobić chciał przyszłość, w której niektóre niedziele zamknięte będą dla głodnych konsumpcji, spragnionych wiecznego wydawania i żądnych uganiania się za ulotnymi tudzież niepotrzebnymi rzeczami.

Taka będzie przyszłość, jednak w niedawno minionej przeszłości, takiego właśnie krajobrazu zabrakło nam na kilka dni przed okresem świątecznego rozpasania. Dlaczego? Bo postanowiliśmy przed nim uciec, z pełną świadomością zignorować, lub po prostu, spędzić inaczej. Jak wielu do nas podobnych ludzi.

To najbardziej cichy i martwy, obok samych świąt, czas w turystyce. Ludzie zapominają o spełnianiu marzeń, o odkrywaniu świata, o pięknych miejscach, które zwykle szturmują całymi rodzinami. Polska, jak długa i szeroka, a także wiele innych miejsc na globie, wycisza się do poziomu nienotowanego w inne dni roku. Tak też wyciszyła się niewielka wieś, która kiedyś była miastem, położona zaledwie trzydzieści pięć kilometrów od Krakowa, a sprawiająca wrażenie porzuconej gdzieś na krańcach świata, ukryta przed jego oczami, a jednocześnie wywyższona na szczycie samotnej góry przypominającej wygasły, małopolski wulkan. Dobrze niektórym znana, a jednocześnie i paradoksalnie, zupełnie nieznana innym.

Przez ostatnie lata bywałem w niej tak często, że stała się czymś w rodzaju stałego punktu ucieczki, krótszej lub dłuższej, zawsze wyciszającej, ciekawej. Wyjeżdżałem do niej z Magdaleną, z przyjaciółmi z różnych zakątków świata, a czasami po prostu sam, aby kilka godzin później wrócić z bochenkiem aromatycznego chleba wypiekanego w piekarni, która niebawem świętować będzie stulecie swojej działalności. Poznawałem ją wiosną, gdy tak ludzie, jak i natura powracali do życia. Latem, kiedy ta niewielka miejscowość tętniła życiem, jak gdyby była średniej wielkości miastem. Jesienią, gdy złoto liści mieszało się z mistyczną mgiełką. Nie poznałem jej zaś tylko zimą. Aż do tego, niedawno minionego weekendu.

Lanckorona! – podskoczyłem z ekscytacji, gdy rok temu w górskiej Krynicy zastanawialiśmy się z naszymi przyjaciółmi z dalekiej Brazylii, dokąd pojechać na nasze coroczne ucieczki poza Kraków.

Ten, od kilku lat, stał się dla nich drugim domem, do którego zawsze uciekają przed gorącym, brazylijskim latem, które spowija swoją kleistą mazią swych mieszkańców w czasie, kiedy Polacy przywdziewają czapki, szaliki, rękawiczki i zimowe kurtki. Gdzieś między szufladkami moich wspomnień, leżała pewność, iż to miejsce musi się spodobać, że idealnie wkomponuje się w naszą tradycję wspólnego opuszczania Grodu Kraka mniej więcej o tej porze roku.

A wszystko rozpoczęło się od jednego, zupełnie magicznego miejsca. Pewnego dnia, przeglądając informacje o tym, co nowego słychać w Lanckoronie, natknąłem się na adres, który zaintrygował mnie wizualnie. Rynek 17, Willa Niebieska, tak zwie się magiczne miejsce.

Dosłownie kila miesięcy wcześniej na ławeczce przed kawiarnią, również Niebieską, rozmawialiśmy wraz z Magdaleną, z lokalnym poetą, który wertował kartki swojego, amatorsko sklejonego tomiku poezji. Kolejne wydarzenie kulturalne przyciągnęło wtedy do Lanckorony tłumy ludzi z okolic, jak i dalej położonych miast. Dopiero po powrocie trafiłem na to, co dyskutując z poetą o życiu i świecie, ciągle miałem nad sobą, a czego zupełnie nie zauważałem.

Rzecz może to i prozaiczna, ale zajmujące całe piętro drewnianej willi, urokliwe i gustownie urządzone mieszkanie z bajecznymi balkonikami wychodzącymi na Rynek, urzekło mnie tak bardzo, iż pomyślałem, że gdy będę zabierać się za pisanie swojej książki, pierwszy rozdział będzie musiał powstać właśnie tam.

Tak też, kilkanaście miesięcy od odkrycia tego adresu, dotarliśmy do niego z Magdaleną, Aną i Pedro. Książki, a nawet chociażby pierwszego rozdziału, wprawdzie nie napisałem, ale zapisałem w tym miejscu pewien niewielki rozdział swojego życia.

W rozpędzonym do granic możliwości roku dwa tysiące siedemnastym, na chwilę zwolniłem, zupełnie wyhamowałem. Odpocząłem i odczułem, jak niezwykłą wartość ma umiejętność nic nierobienia, lub robienia małej ilości rzeczy.

Na chwilę zatopiłem się w czymś, co nazwać mogę Hygge po lanckorońsku. Coż to takiego, to owo Hygge?

To skandynawskie słowo opisuje swoisty przytulny, przyjemny nastrój, dobre samopoczucie i zadowolenie. Przez ostatnie lata zyskało na popularności i rozpoznawalności jako słowo, które definiuje duńską kulturę, zaś niedawno, dzięki popularnym publikacjom, także w kraju nad Wisłą zdobyło uznanie i naśladowców, którzy wierzą, ze tak właśnie trzeba żyć.

Tak, czyli jak? Wspólnie. Codzienne wspólne bycie z innymi, pełne poczucia bezpieczeństwa, równości, osobistego spełnienia i społecznej spontaniczności.

Jakie słowa opisałyby lepiej relację przyjaciół, których dzieli tak wiele, od wieku poczynając, przez narodowości, kierunkowe wykształcenie, kulturowe osadzenie. A jednak, nawet z ludźmi, którzy mogliby być naszymi rodzicami, okazuje się, że tak samo jak wiele spraw nas dzieli, jeszcze więcej nas łączy. A hygge, to poczucie bezpieczeństwa we własnym towarzystwie, poczucie równości, spełnienia i spontaniczności, nie opuszcza nas nigdy, gdy wspólnie postanawiamy spędzać czas.

Tym razem zamierzenie było proste. Przyjechać wieczorem prosto z Krakowa, wyskoczyć na coś małego do kultowej Arki, wypić grzane wino, po czym zaszyć się w Willi Niebieskiej przy akompaniamencie wina i rozmów. W sobotę, po niewielkim spacerze śladami lanckorońskiego rzemiosła, zaszyć się zaś w kuchni i przygotować kaczkę według staropolskiego przepisu, po czym ponownie zanurzyć się w winie i obserwować powoli zbliżającą się, białą zimę. Udało się to nam pod każdym względem!

 

Po wspaniałej sobocie, pełnej leniwych chwil, drzemek w ciągu dnia, wspólnego gotowania i picia, niedzielny poranek zaserwował nam najpiękniejszy prezent, jaki mogliśmy sobie wymarzyć w ten weekend – Lanckorona w zimowej odsłonie, obrazek, na który z upragnieniem czekaliśmy wszyscy.

Co można robić w małej wiosce nieopodal Krakowa – zapytają niektórzy. Czy tylko zaszyć się w przytulnym wnętrzu jakiegoś pokoju lub mieszkania? Niekoniecznie. To niepozorne miejsce przez wieki od 1366 do 1934 roku, posiadało prawa miejskie. Dlatego też, oprócz spaceru po zabytkowej zabudowie rynku, pełno jest tu także miejsc, w których każdy znajdzie coś dla siebie. Swoistym centrum kulturowym Lanckorony jest słynna Cafe Arka, w której mieszają się starzy i niedawno przybyli mieszkańcy oraz turyści. W jej bezpośrednim sąsiedztwie znajdują się dwie galerie z ceramiką artystyczną. Inne dzieła lokalnych rzemieślników i artystów znaleźć można w muzeum na dolnym rogu Rynku lub na straganach rozstawianych na jego płycie w niektóre dni tygodnia, szczególnie w niedzielę. Oprócz Arki, dobrą kawę serwuje także Czarna Owca tuż obok Kawiarni Niebieskiej, czy chociażby urokliwy Pensjonat na samej górze, obok słynnego bankomatu zatopionego w oknie. Oprócz wymienionych miejsc, w Lanckoronie spotkacie także nietuzinkowe postaci, które sprowadziły się do tego artystycznego przysiółka Małopolski. Miniecie ich na cichych, brukowanych uliczkach, albo usiądziecie obok nich w którejś z kawiarni.

 

Tak minął ostatni weekend przed nadchodzącymi świętami. Niespiesznie, przyjemnie, po prostu dobrze. Na ten nadchodzący czas życzę Wam, abyście w okresie świątecznym odnaleźli swoje Hygge!

Exit mobile version