Site icon Wojażer

Czarnobyl. W krainie promieniotwórczego spektaklu

SAMSUNG CAMERA PICTURES

Milion dolarów. Jakieś trzy i pół miliona złotych. Tyle obrotu w zeszłym roku wyrobiła czarnobylska zona. Niewiele, jeśli porówna się ją do biznesu okołooświęcimskiego, który przyciągnął na teren obozu milion siedemset tysięcy turystów w zeszłym roku. Czarnobyl w tym czasie odwiedziło zaledwie dziesięć tysięcy osób. Dziesięć tysięcy ludzi spragnionych niepowtarzalnych przeżyć i apokaliptycznych widoków. W czasach kapitalnego rozwoju turystyki, w chwilach, gdy słońce i piasek to za mało, miejsca posiadające łatkę ekstremalnych, przychodzą z pomocą znudzonym i szukającym alternatyw, współczesnym podróżnikom. Problem w tym, że ani to miejsce nie jest specjalnie ekstremalne, ani też specjalnie niebezpieczne, przynajmniej w kontekście zorganizowanej i kontrolowanej turystyki masowej. Jest wyjątkowe w swoim rodzaju, bo kryje się za nim historia największej katastrofy atomowej w historii człowieka, jednak tragiczna opowieść sprzed trzydziestu lat powoli już płowieje, zaciera się i oddala, pozostawiając po sobie nie tyle promieniowanie, co przyciąganie. Czarnobyl przyciąga coraz większe masy, choć nadal większość potencjalnych odwiedzających skutecznie odstrasza.

Dziś nie będzie opowieści o katastrofie, nie będzie o bohaterskich ludziach, którzy poświęcając swoje życie, uratowali prawdopodobnie całe miliony żyjące w ościennych krajach. Nie będzie też ciemnej i groźnej, apokaliptycznej fotografii. Będzie kilka myśli wolnych i ulotnych, spisanych na gorąco, choć potem dwa razy przemyślanych.

Piękna i słoneczna czerwcowa niedziela. Dzień prawie tak piękny jak wtedy, gdy wszystko się zaczęło, może odrobinę cieplejszy, przyjemniejszy. Lekko po dziesiątej rano, zaledwie po dwóch godzinach jazdy samochodem z Kijowa, biały bus kijowskiej firmy wycieczkowej przytula się do pozostałych kilku, które oczekują na kontrolę przy wjeździe do czarnobylskiej strefy wykluczenia. Na oko osiem busów przewozi łącznie około setkę turystów. Niewiele. Przed wpuszczeniem kogokolwiek na teren strefy wykluczenia, odbywa się kontrola paszportowa podczas której sprawdzane są, uprzednio podane firmom wycieczkowym, dane. Po wkroczeniu w zonę nie ma ścisku, nikt za nikim nie biega, nie ustawiają się kolejki, ludzka masa po prostu znika gdzieś w wyludnionym i przejętym przez naturę mieście. Każdy bus zmierza jakby swoimi ścieżkami nie przeszkadzając przy tym innym. Jednocześnie nasza niewielka grupa dosłownie z prędkością światła przemieszcza się po obszarze, w którym idealny byłby powolny spacer w ciszy i zadumie. Na zadumę czas, Szanowni Państwo, przychodzi później. A teraz, do następnego miejsca – motywuje nas przewodnik, który dzięki swojemu tempu gubi część grupy w okolicach późniejszego popołudnia.

Moi Drodzy! Nie możemy wchodzić do budynków, gdyż jest to zabronione – mówi z wielkim przejęciem przewodniczka, która zatrzymała się przed jedną z zarośniętych konstrukcji  – i pamiętajcie proszę, nie zamieszczajcie nigdzie zdjęć ze mną, aby nikt się nie dowiedział. Te słowa podzieliły już i tak podzieloną grupę na pół. Dwójka naukowców, ona z Kanady, on z USA oraz Francuz, który jakimś cudem nie został na mecze Euro w swoim kraju, stanęli po naszej stronie skonsternowanego odbiorcy, podczas gdy pozostała część grupy z wielką ekscytacją przeżywała jedną z największych przygód życia. Przecież wszystkie te ujęcia dostępne są na instagramie – powiedział Amerykanin – więc albo wszyscy przewodnicy łamią prawo i wchodzą do budynków, albo to jedna wielka ściema.

W rzeczywistości wszystko, co odbywa się na wyznaczonych ścieżkach zwiedzania, zatwierdzone jest przez rząd oraz rządowe agencje odpowiedzialne za zarządzanie czarnobylską zoną. Każdy plan wycieczki, każde pozwolenie, każdy krok uzgodniony jest pomiędzy władzą a prywatnymi operatorami, których pracownicy, z chwilą przekroczenia granicy strefy, stają się pracownikami rządowymi. W zasadzie każdy pracujący na terenie zony jest pracownikiem państwowym, gdyż Ukraina wierzy, iż tylko w ten może w zupełności zapanować nad sytuacją na miejscu.

Spacerując po różnych zakątkach strefy, zapamiętywaliśmy pewne szczegóły, które były po prostu aż za bardzo wyraziste, aż za bardzo bezpośrednio wypowiedziane, tak jakby ktoś podłożył je na miejsce, by spełniały swoje aktorskie role. Front samochodu transportowego porzucony w trawie dwa metry przy szosie. Dwa koła, brak tylnego podwozia. W którym momencie zjechał on w tą trawę? Kilkadziesiąt godzin po feralnej katastrofie, Prypeć, opuszczone, apokaliptyczne miasto, nie było ewakuowane w panice. Była to  uporządkowana, choć mocno spóźniona, zaplanowana, logistycznie akcja. Zabawka położona na drzewie przed sierocińcem. Kto zostawia zabawki na drzewie? Lalka w masce siedząca na krześle w szkole? Kto, ewakuując się, układa lalkę na krześle i ubiera jej maskę? Pootwierane książki w rozwalonej sali szkolnej. Kto zostawia taki bajzel, skoro w chwili ewakuacji, ludziom nie mówiono, że to tak raz na zawsze, miało być tylko na 3 dni. Wszystkie kłamstwa po to, by uniknąć paniki.

Starannie zaplanowana scenografia, niczym w teatrze, ma działać na odbiorców i pobudzać wyobraźnie. Prypeć, największe miasto leżące tuż obok reaktora, owszem, przejęte zostało przez naturę, ale nadal potrzebne jest symboliczne przedstawienie świata postapokaliptycznego, zamkniętego w środku budynków. To gra w pewną grę z odbiorcą. Coś, co widzą oczy odwiedzających, to starannie przygotowana scenografia z pozoru chaotycznie porzuconych przedmiotów. W rzeczywistości te prawdziwe rozkradziono lub zniszczono na długo przed otwarciem zony dla turystów.

Trudno oprzeć się wrażeniu, iż Ukraińcy, wychodząc na przeciw wymaganiom rynku oraz zasadzie „klient nasz pan”, postanowili odrobinę przepisać i przerobić historię ofiar czarnobylskiej tragedii. Temu służą owe tragiczne, czasami naiwnie wyglądające, porzucone lalki ze zniszczonymi twarzami, jakby przebiły je kule niewidzialnego najeźdźcy.

Dużym problemem są dla nas nielegalni turyści – mówi zmartwiona przewodniczka – przedzierają się na teren strefy wykluczenia. Chodzą gdzie chcą, śpią gdzie chcą, nie mają pojęcia o tym, że nadal są tutaj miejsca, w których jest ekstremalnie niebezpiecznie. Gdy zostają złapani, dostają karę finansową. Gdy złapie się ich drugi raz, kara jest jeszcze wyższa. Za trzecim razem dostają wyrok w zawiasach. To zdecydowanie za mało. Oni nie wiedzą, jak bardzo ryzykują swoje zdrowie, ale także zdrowie innych – Daria kończy swój wykład. Tego dnia żadnych nielegalnych podróżników-włamywaczy nie spotkaliśmy.

Równie niebezpiecznymi dla tego miejsca typami odwiedzających są jednak zwykli turyści, tacy jak pewien Chińczyk, który był członkiem naszej grupy. Dla uchwycenia idealnej kompozycji, gotów był przesuwać do woli artefakty rozrzucone po przestrzeni dawnej szkoły. W chwili, gdy zaczął deptać część przedmiotów po to, by uchwycić idealny moment oraz idealny kadr, Kanadyjka, z którą wymienialiśmy nasze poglądy na ten typ wycieczek, nie wytrzymała i wybucha: Ale czy możesz proszę nie deptać po tych maskach i nie przesuwać tych rzeczy! Bardzo łatwo wyobrazić sobie kilka procent z tych dziesiątek tysięcy, które postanawiają ingerować w to, co tam pozostało, bądź też w to, co tam podrzucono dla prawdziwszego, bardziej idealnego turystycznego przeżycia.

Najpiękniejsze chwile podniecenia rozpoczynają się, gdy piszczy licznik Geigera. Oj, tylko 3 siwerty, zapiszczał przez moment, ale zaraz dojdziemy do tak zwanego „hot spotu”, słyszycie, o, już, bliżej, zobaczcie jak dźwięk szaleje, dziesięć siwertów, a w Kijowie było 0,14! – opowiadała przewodniczka, zaś wspomniana druga, bardziej podekscytowana grupa, podbiegała ze swoimi licznikami i nagrywała swoje filmiki, którymi potem straszyć będą następne grupy, które kiedyś rozważały odwiedziny w tej części Ukrainy.

O wiele większe wrażenie na mnie robi chwila, gdy człowiek staje dwieście metrów od reaktora atomowego numer cztery. To monstrum o mało co nie uniemożliwiło życia na znacznym obszarze Europy. Naprawdę niewiele brakowało. Historia tak zwanych likwidatorów, którzy poświęcając swoje zdrowie, a bardzo często także życie, aby uratować sporą część ludzkości żyjącą na naszym kontynencie, zasługuje na hollywodzki film.

Za każdym razem, gdy wiatr zawiewa odrobinę mocniej i przynosi dawkę promieniowania tak dużą, że licznik Geigera-Millera wariuje, przypominam sobie o tym, jak bardzo człowiek zależny jest od sił natury i jak bardzo destrukcyjny może być dla samego siebie. Reaktor to miejsce prawdziwej refleksji, miejsce, o wiele bardziej porażające aniżeli opuszczona Prypeć.

Przy okazji każdego podmuchu wiatru spoglądam w stronę Kijowa, z którego właśnie przyjechałem i myślę, że wtedy, trzydzieści lat temu, wystarczyło, żeby wiatr zawiał z północy na południe i cała stolica ówczesnej radzieckiej Ukrainy musiałaby być ewakuowana. Przez długi czas po takiej ekspozycji pozostałaby opuszczonym miastem, czymś na kształt Czarnobyla czy Prypeci, ale na o wiele większą skalę. To przez ten wiatr wiejący feralnego dnia na północ, Ukraina posiada obecnie strefę wykluczenia mającą średnicę trzydziestu kilometrów, podczas gdy granicząca z nią Białoruś straciła w efekcie skażenia dwadzieścia procent swojego niezwykle żyznego terytorium.

W kolejnej odsłonie z Czarnobyla znajdziecie odpowiedź na bardzo proste pytanie, które często zadają sobie ci, którym przychodzi do głowy pomysł wyjazdu w to miejsce – Czy wyjazd do Czarnobyla jest bezpieczny? Przekonajcie się klikając w poniższy obrazek:

Exit mobile version