Site icon Wojażer

Jadę do Islamskiej Republiki, czyli wiza do Iranu

Tak, jadę do Państwa Islamskiego, bo przecież jest to kraj islamu i jest to teokracja. Nie jest jednak moim celem ani fundamentalistyczny, samozwańczy kalifat Państwa Islamskiego czy też trzeszczący w podstwach Irak. Takie są właśnie skojarzenia, gdy mówię dokąd wybieramy się już za kilka dni. Jedziesz do Państwa Islamskiego? Nie boisz się tych terrorystów? – słyszę na co dzień. Wojażer pisze o podróżach i na tym wycinku rzeczywistości skupiają się treści zamieszczane na tej stronie, są jednak kraje i destynacje, o których trzeba napisać w kontekście politycznym i historycznym, bowiem opowieść o nich pozbawiona tych elementów byłaby niepełna. Takim krajem jest właśnie Iran, o którym większość osób niezainteresowanych tym rejonem świata, jest w stanie powiedzieć tylko tyle, że jest to państwo terrorystyczne, jedno ze słynnej trójki bushowskiej Osi Zła, gdzie nikt nie słyszał o demokracji a kobiety chodzą po ulicach zakryte od głowy po stopy. Nic bardziej mylnego.

Od dziecka kochałem politykę. Z czasów gdy miałem 6 lat nie pamiętam piosenek, które śpiewaliśmy w zerówce przed zjedzeniem śniadania. Pamiętam za to dzień, gdy upadł Związek Radziecki – 26 grudnia 1991 roku. I choć wiele z tego wszystkiego nie rozumiałem, pewne obrazy z wiadomości na Jedynce pozostały w pamięci i dopiero po jakimś czasie układają się w pewną logiczną całość. Pasja do historii, dyplomacji i wielkiej polityki rozwijała się we mnie z każdym kolejnym rokiem życia. Oprócz naszych europejskich dziejów oraz historii dalekich Chin, które poznawałem dogłębnie, zawsze interesowały mnie niezwykle skomplikowane bliskowschodnie układanki. I choć do tej pory nie było mi dane odwiedzić żadnego z tych krajów, okazało się, że właśnie w tym roku przełamię ten impas wyjeżdżając najpierw do Iranu, potem do jego śmiertelnego wroga – Izraela.

Iran to wbrew pozorom potężny kraj z równie potężną historią i kulturą. Jest to obok Chin czy Indii, kraj, który może szczycić się jedną z najdłuższych historii, która sięga tysięcy lat wstecz. To przecież w Mezopotamii tkwią korzenie naszych kultur i wierzeń. Być może pamiętacie z lekcji historii dzieje Persji, bo tak nazywała się ta kraina zanim stała się Iranem. Nie będę tutaj brnąć w meandry niezwykle długiej i pasjonującej historii. Wspomnę jednak o pięciu ważnych momentach irańskiej historii, które w ogromnej mierze wpłynęły na to, czym obecnie jest ten kraj.

Islam. W siódmym i na początku ósmego wieku Kalifat Arabski zaczął swoją religijno-kulturalną ekspansję. Islam rozprzestrzeniał się w kierunki Azji Środkowej i Pakistanu. Persowie, ze swoją starą kulturą i zoroastryjską religią nie poddawali się łatwo. Minęło kilkadziesiąt lat zanim w połowie VIII wieku tysiącletnie imperium perskie padło a dynastia Sasanidów przeszła do historii. Persja stała się krainą islamu podbitą i upokorzoną przez wiecznie znienawidzonych Arabów.

Szyici. Świat islamu jest jeden, zaś wyznawcy Allaha tworzę ummę, wspólnotę wiernych żyjących według zasad Koranu i tradycji Proroka Mahometa. Pierwszy podział zrodził się jednak tuż po śmierci proroka. Część wyznawców uważała, że następca proroka powinien wywodzić się z jego rodziny. Pierwszym miał być Ali, kuzyn i zięć Mahometa. Jego stronnicy, partia Alego, shi’at Ali, dali początek islamowi szyickiemu, który ma opinię odrobinę mniej rygorystycznego. Od islamu sunnickiego różni go także to, iż szyici posiadają zinstytucjonalizowany kler, spośród których najważniejsi są słynni ajatollahowie. Iran uczynił szyizm swoją religią państwową w XVI wieku, gdyż był on bardziej przystający do ich perskich tradycji oraz przywiązania do idei dziedziczenia w rodzinie. Przekładając różnicę między szyitami a sunnitami na czasy współczesne, wielkim skrótem myślowym przedstawię to tak – większość terrorystów to sunnici. Sunnicki jest ISIS, czyli terrorystyczne Państwo Islamskie, sunnitą (wahabitą) był Osama bin Laden. Jeśli ktoś się gdzieś wysadza w powietrze, możecie mieć pewność, że raczej nie jest to Pers-Szyita-Irańczyk, a raczej sunnita z Syrii, Jemenu, Afganistanu czy Pakistanu. Nie znaczy to jednak, że wszyscy sunnici to terroryści, tak nie jest. Faktem jest jednak, że ciągle trwa odwieczna i niezakończona rywalizacja między skrajnie sunnicką Arabią Saudyjską a szyickim Iranem o przewodnictwo w świecie islamu.

Dzień, w którym obalono premiera Mossadeka. W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku Irańczycy w demokratycznych wyborach obrali na stanowisko premiera człowieka z wielką wizją. Mohammad Mossadek chciał, aby Irańczycy mieli większy udział w podziale bogactw kraju, który przecież stoi na ropie. Ropie, na której niepodzielnie ręce swe przez lata trzymało Imperium Brytyjskie. W 1951 roku znacjonalizowano złoża ropy, które w praktyce należały do brytyjskich firm. To nie spodobało się Brytyjczykom, którzy nadal niepodzielnie rządzili blisko połową świata. Przy udziale CIA i kosztem zaledwie miliona dolarów, obalono rząd Mossadeka. Nowy premier został w praktyce wybrany przez CIA oraz MI6, zaś szah Reza Pahlawi stał się dyktatorem i marionetką w rękach zachodnich rządów. Dumni Persowie nie mogli zapomnieć takiego poniżenia. Przez prawie trzy dekady Iran pozostawał wielkim przyjacielem Stanów Zjednoczonych, szah gościł na waszyngtońskich salonach, zaś kraj westernizował się na potęgę. Gdy jednak w 1978 roku przyszedł kryzys, niezadowoleni wyszli na ulicę.

Rewolucja Islamska. Narastające niezadowolenie społeczne, pamięć o ingerencji zachodnich mocarstw w wewnętrzną politykę Iranu, usługiwanie Zachodowi, wszystko to przyczyniło się do wzrostu popularności ruchu islamskiego. Ajatollah Chomeini stał na czele opozycji islamskiej, która sprzeciwiała się dobrym stosunkom z Izraelem, równym prawom kobiet, i bliskim stosunkom z USA. Jego wydalenie z kraju w 1964 roku wywołało falę protestów. Despotyczny rząd, tłumienie opozycji, spychanie religii do kąta, straszliwe prześladowania SAVAKu, irańskiej bezpieki, przyczyniały się do coraz większego niezadowolenia. We wrześniu 1978 roku na rozkaz szaha wprowadzono stan wojenny. 8 września 1978 roku wojsko stłumiło gigantyczną demonstrację w Teheranie. Kraj opanował chaos. W połowie stycznia 1979 roku szah i cesarzowa uciekli z Teheranu. Powracającego do kraju Ajatollaha Ruhollaha Chomeiniego witały miliony. Po 2500 lat monarchia w Iranie przestała istnieć. Na jej miejsce powstała Islamska Republika Iranu, jedyna na świecie teokracja.

Zajęcie amerykańskiej ambasady w Teheranie. W tym rewolucyjnym zamęcie doszło do wydarzenia, które zaważyło na całej współczesnej historii Iranu. W listopadzie 1979 roku grupa studentów protestujących przeciwko Stanom Zjednoczonym, które zagwarantowały azyl szahowi, zajęła ambasadę USA wraz z 66 pracownikami placówki. Zajęcie ambasady trwało 444 dni. W tym czasie wprowadzono sankcje na ropę, zablokowano aktywa Iranu, zorganizowane nieudane odbicie, które stało się jedną z największych porażek w historii tajnych misji, wybory w Stanach  przegrał Carter, który nie radził sobie z sytuacją. Ostatecznie, dokładnie w dniu zaprzysiężenie następnego prezydenta USA, Ronalda Reagana, uwolniono wszystkich zakładników w wyniku tajnych negocjacji. Irańczycy dostali broń do utrzymania nowego reżimu, Stany zerwały stosunki dyplomatyczne i wpisały Iran na listę największych wrogów.

Paradoksalnie ten wieloletni „wróg” USA może niebawem stać się nieocenionym sprzymierzeńcem tak zwanego cywilizowanego świata, który w rozwijającym się Państwie Islamskim na terytorium Syrii i Iraku, widzi główne zagrożenie dla porządku światowego. Polecam artykuł w ostatnim noworocznym wydaniu Polityki. Jeśli ktoś chce bardziej zrozumieć ten kraj, trzy strony artykułu Łukasza Wójcika mogą dać o wiele więcej niż niejeden artykuł na Wikipedii. Słyszeliście o Kasimie Sulejmanim? Nie? No właśnie, trudno słyszeć coś o kimś, kto jest szarą eminencją nie tylko Iranu, ale też całego Bliskiego Wschodu. Mówi się o nim jako panie i władcy Iraku, Libanu, Gazy i Afganistanu. To tam, i nie tylko, sięgają wpływy Iranu. Paradoksalnie, pomimo konfliktu między mocarstwami, Amerykanie zrobili Iranowi wielką przysługę obalając dwie sąsiadujące tyranie – Saddama w Iraku i Talibów w Afganistanie. To właśnie Sulejmani dostarczał amerykańskim wojskom plany rozmieszczenia baz talibów. Teraz, gdy największym zagrożeniem dla regionu jest tak zwane Państwo Islamskie, Iran oraz USA mimowolnie stoją w jednym szeregu. Żadne z nich nie chce rozpadu Iraku i rozrostu terrorystycznego państwa. Na drodze do współpracy stoi jednak ideologia, która każe mówić, że USA to Wielki Szatan, a w przypadku drugich, że Iran to część Osi Zła.

Do takiego właśnie Iranu jadę. Do kraju objętego niezwykle ostrymi sankcjami gospodarczymi mającymi korzenie w rewolucji islamskiej, a także nowszymi, nałożonymi po wielokrotnym zrywaniu rozmów dotyczących irańskiego programu nuklearnego. Przez owe sankcje Iran należy do jednych z bardziej skomplikowanych destynacji podróżniczych. Nie dlatego, że ludzie są tam źli, bo wszyscy mówią, iż są wspaniali. Nie dlatego, że jest tam niebezpiecznie, bo nie jest. Jest to kraj skomplikowany i trudny, gdyż nie można w nim użyć swojej karty kredytowej, gdyż te po prostu tam nie działają. Nie można zarezerwować noclegu przez Booking.com czy Expedią, gdyż portale te nie działają w republice. Nie można kupić lotu krajowego znad swojego biurka w domu, gdyż nie da się za niego zapłacić swoją europejską kartą. Jadąc do Iranu trzeba zabrać ze sobą wystarczająco gotówki i jeszcze trochę zapasu, bo w razie problemu, zorganizowanie przelewu środków do Iranu, graniczy z cudem. Jadąc do Iranu wracamy do czasów post-analogowych a pre-cyfrowych, do tych chwil, gdy hotele rezerwowało się mailami lub telefonicznie a bilety na samolot kupowało się w agencjach. Wszystko ma być inne, a ludzie wspaniali. I na to czekam najbardziej.

Jak to zwykle bywa, gdy decyduję się na wyjazd w nowe miejsce, przeglądam rynek książek i zdobywam pozycje, które zaktualizują moją wiedzę o odwiedzanych miejscach. Polski rynek wydawniczy nie rozpieszcza publikacjami na temat Iranu, jednak udało mi się skompletować kilka pozycji, które warto nabyć przed wyjazdem. Wieczory spędzam teraz na dokształcaniu się i wnikaniu w jądro tego miejsca. Wszystko po to, by na miejscu czuć się lepiej. Szkoda, że nie mogę w miesiąc nauczyć się farsi, to na pewno zrewolucjonizowałoby mój odbiór tego kraju w takim stopniu jak chiński pomógł mi w zaprzyjaźnieniu się z Chinami.

Z książek, które zakupiłem (lub które mi pożyczono), przebrnąłem z większą lub mniejszą przyjemnością przez dwie (nie liczę tych czytanych w ostatnich latach). Pierwszą była Wiza do Iranu Artura Orzecha. Nie umniejszając dokonaniom Pana Artura, tak w dziedzinie radiowej jak i iranistycznej, muszę przyznać, że książka zawiodła mnie bardzo. W ogóle nie mogę pojąć zachwytów nad tą pozycją, które czytałem w przeróżnych recenzjach czy rekomendacjach znajomych. Książka jest wydana na papierze kredowym (pierwszy zły znak), jest w niej za dużo fotografii (kolejny zły znak), czcionka jest duża (jeszcze kolejny), ale przede wszystkim, cała treść jest straszliwie nużąca. Są fragmenty lepsze i gorsze, ale w gruncie rzeczy czytałem ją na siłę, jakby dla usprawiedliwienia wydanych na nią pieniędzy.

Na szczęście podczas kolacji u znajomych, gdy rozmawialiśmy o Bliskim Wschodzie, głównie i Izraelu, do którego też się wybieramy, Jerzy, człowiek, który także podróżował do miejsc niesamowitych, przypomniał sobie o tym, że ma jedną pozycję, którą zaczął czytać, ale przestał gdzieś w połowie. Domyślam się, że z braku czasu, bo książka Hoomana Majda to absolutna perełka. Nie dość, że pisze ją człowiek, który jest dziennikarzem, pisarzem, Amerykaninem irańskiego pochodzenia i synem dyplomatów irańskich z czasów szaha, to jeszcze jest autorem, który językiem posługuje się ponadprzeciętnie. Ajatollah śmie wątpić można dosłownie pochłonąć w jeden wieczór. Z żadnej książki nie dowiedziałem się o kulturze, polityce i obyczajach Iranu więcej niż z tej właśnie!

 

I na koniec rzecz kluczowa – Jak dostać wizę do Iranu? – pytają coraz częściej ludzie.

Iść do agencji. – odpowiadam.

Zanim w ogóle zacząłem na poważnie myśleć o wyjeździe do Iranu, słyszałem historie o odmowach wydania wizy. Dramat z tej procedury czyni też Artur Orzech w swojej książce. Bardzo chciałbym napisać Wam, że aby dostać wizę, trzeba zrobić to, to i to, pojechać do stolicy i pójść tam, tam i tam, albo najlepiej czekać tydzień w magicznym konsulacie w tureckim Trabzonie, ale nie, nie napiszę. Dla mnie branie dwóch dni urlopu i koszty dojazdu do Warszawy, by złożyć i potem odebrać papiery, zdecydowanie uzasadniają koszty dodatkowe związane z pośrednictwem. Wiza do Iranu to i tak droga sprawa, więc trochę więcej nie robi dużej różnicy.

I jeszcze jedno. Za Ahmadineżada z wizami bywało ciężko. Obecnie, za Rouhaniego, chyba zrobiło się trochę łatwiej. I nawet wizy ponoć wyładniały.

Exit mobile version