Site icon Wojażer

Valletta, Malta. Przewodnik po kameralnej stolicy wyspy

Processed with VSCO with al3 preset

Valletta, najmniejsza stolica Europy, sobotni poranek szóstego grudnia. Jest wiele powodów by świętować. Święty Mikołaj wprawdzie nie dotarł, ale z drugiej strony nie rozwiedliśmy się, wręcz przeciwnie, zbliżamy się do siebie coraz bardziej. Na Malcie rozwody są legalne dopiero od 2011 roku. Taliban? Niekoniecznie. W tym małym wyspiarskim kraju nic tak bardzo nie definiuje krajobrazu i mentalności, jak Kościół Katolicki. To państwo wyznaniowe z religią wpisaną do konstytucji, które zaskakuje na każdym kroku. W przeciwieństwie do Polski Kościół zdaje się jednak bardziej konstruktywny i łączący, aniżeli tworzący podziały, jest częścią życia codziennego, czymś zupełnie naturalnym, a także czymś, z czego ludzie są naprawdę dumni.

Dumnie nad zatoką króluje Valletta, stolica malutkiego kraju, którego trudno w ogóle zlokalizować patrząc na basen Morza Śródziemnego. Do miasta trafiamy zupełnie niezauważenie. Ledwo wysiedliśmy z samolotu, dopiero co przekroczyliśmy progi lotniska i załadowaliśmy się do samochodu, a tu dosłownie po chwili, staliśmy na schodach stromej ulicy Triq San Gwann, jednej z tych pięknych, charakterystycznych uliczek miasta. Kilka sekund później doszliśmy już do naszego hotelu – Luciano Valletta Boutique Hotel.

Sypialnia dla mieszkańców, ale także dla większości turystów, mieści się po drugiej stronie portu Marsamxett, w mieście zwanym Sliema. Jeśli się dobrze trafi, można codziennie rozpoczynać dzień od spojrzenia na piękną linię zabudowy Valetty, jednolite miasto z kamienia z charakterystyczną kopułą kościoła Karmelitówi wieżą anglikańskiej katedry św. Pawła. Nam ten widok z Sliemy dany był dopiero przed wylotem do Polski, w dodatku w deszczu, który zaczął padać tuż przed odlotem.

Niestety tego zachwytu nie mogą niestety wyrazić mieszkańcy północnej części Valletty. którzy otwierając okiennice swoich pięknie ozdobionych balkonów, widzą jedynie wielkie budowle z betonu, wieżowce zbudowane dla spełnienia marzeń turystów i lokalnej klasy średniej.

My na tą jedną noc zamieszkaliśmy w ścisłym centrum. Mając niewiele czasu, szkoda nam było marnować go na przemieszczanie się. Wybraliśmy również pokój z balkonem i widokiem na katedrę św. Jana, bo czy może być coś piękniejszego niż poranna kawa z widokiem oraz w pełni grudniowego maltańskiego słońca? Nie minęła nawet godzina od lądowania, gdy oczekiwaliśmy już na śniadanie w restauracji Luciano’s. Przybytek ten bardziej przypominał restaurację z dodatkiem hotelu, aniżeli hotel z restauracją, coś zupełnie identycznego jak il Sole w Bergamo. Widać było, że główny akcent stawia się tutaj na jedzenie.

O jedzeniu na Malcie słyszałem więcej złego niż dobrego. Ale po tym weekendzie, który też po części uczyniliśmy kulinarną orgią, myślę, że z powszechnymi opiniami się nie zgadzam. Gdybyśmy poprzestali na Luciano’s i kilku podobnych przybytkach, może rzeczywiście szału by nie było. Jednak postanowilośmy poszukać, cierpliwie poczekać na właściwy moment, a potem zanurkować łyżką, nożem i widelcem, w talerze pełne prawdziwych maltańskich smaków. Najlepsze kulinarne nurkowanie odbywa się wieczorem. Ceniące się lokale otwierają swe drzwi tylko i wyłącznie na wieczorny serwis. Znaleźliśmy więc nasz kulinarny cel, wybraliśmy dogodną godzinę, i ze spokojem ducha ruszyliśmy na zwiedzanie miasta.

A może miasto to za dużo powiedziane? Może lepiej mówić miasteczko? Całą Vallettę przejdziecie w pół dnia. Ja sam, gdy wyszedłem w niedzielę rano na poranny spacer, po lekko ponad godzinie okrążyłem ją i wróciłem do punktu wyjścia. Długość całej stolicy to mniej więcej kilometr, szerokość zaś sześćset metrów. Dosłownie dwie główne ulice i kilkanaście pomniejszych, urokliwych uliczek, z których część to po prostu strome schody. Niech Was jednak nie zmylą rozmiary tego miejsca. Valletta trafiła na listę światowego dziedzictwa UNESCO, ponieważ w żadnym praktycznie miejscu nie znajdziecie takiego skoncentrowania architektury stworzonej 400 lat temu, która do tej pory w zasadzie nie zmieniła swego oryginalnego kształtu.

W pełnym słońcu wybornie smakuje Merchant Street. To na tej ulicy znajdziecie sklepy, sklepiki, jubilerów i stragany, które rozkładają się na dzień by potem zniknąć na noc. Schodzimy tą ulicą w dół i po kilkunastominutowym spacerze docieramy do krańca Valletty, który wyznacza Fort St. Elmo. Tuż obok fortu znajduje się także muzeum wojny, do którego jednak nie poszliśmy, gdyż po prostu nie byliśmy nim szczególnie zainteresowani. Ci, którzy chcieliby zgłębić temat wojny, dowiedzą się, że Malta odegrała bohaterską rolę w drugiej wojnie światowej. Jako przyczółek brytyjskiej armii będący dokładnie w połowie drogi między Sycylią a Afryką, wyspa ta miała strategiczne znaczenie. Niestety z racji swojego położenia była także jednym z najbardziej bombardowanych miejsc w Europie.

Z tego wschodniego krańca miasta wkraczamy w główną ulicę – Republic Street. Idąc nią pod górę trafimy na Plac Republiki, gdzie znajdują się dwie perły miasta – Grand Master’s Palace oraz Katedra św. Jana, która z pewnością jest najbogatszym kościołem Malty. Złoto dosłownie kipi z sufitów, zaś cała posadzka to zbiór marmurowych grobowców pod którym pochowano 375 zasłużonych rycerzy zakonu. Kościół uważany jest za jeden z najpiękniejszych przykładów barokowej architektury sakralnej w Europie. Wnętrze odwiedziliśmy w niedzielę rano, gdy wybraliśmy się na chwilę na mszę koncelebrowaną przez wielu księży. Bogate wnętrza, sporych rozmiarów chór oraz msza po łacinie, sprawiały, że miejsce nabierało niezwykle magicznej atmosfery.

Jednak miejscem, w którym spędziliśmy sporo czasu, i które uważamy za jedno z najpiękniejszych w stolicy Malty, były górne ogrody Barrakka. Te publiczne ogrody miejskie oferują każdemu nie tylko zacienione miejsca, idealne na gorące dni, ale przede wszystkim widoki, które zapierają dech w piersiach. Stojąc w głównym punkcie widokowym po prawej stronie podziwiamy południową stronę miasta z widokiem na Grand Harbour, zaś po drugiej stronie portu widzimy maltańskie Trójmiasto – Vittoriosa, Senglea i Cospicua. W samym parku dzieje się wiele – ludzie popijają kawę, poddenerwowany Amerykanin czeka, aż wynajęci ludzie ułożą z kwiatów słowa jego oświadczyn, fotograf nerwowo wygląda przyszłej pani młodej. Kilka metrów dalej siostry zakonne fotografują się na tle zatoki, a stojący obok nas Anglik mówi, że nie warto mieć dzieci, bo nasi znajomi mają ich wystarczająco dużo. Bądźcie dla nich dobrymi wujkami i ciotkami, to Wam w zupełności wystarczy. I choć nie do końca zgadzam się z jego słowami, rozmowa klei się nad wyraz dobrze. Atmosfera sobotniego popołudnia sprawia, iż postanawiamy tam na chwilę zostać. Siadamy w słońcu i popijając kawę cieszymy się zapewne ostatnimi promieniami słońca w tym roku. W Krakowie od listopada do marca słońca nie ma. Kraków to planeta smogu. Nie dziwcie się więc, że uciekamy z niego ile się tylko da.

Upper Barrakka Gardens znajdują się powyżej fortu Lascaris, i dopiero zjeżdżając zupełnie na dół, dociera do nas, jak wysoko są one położone, a tym samym jak dobrze ufortyfikowanym miastem jest stolica Malty. Nie musicie schodzić na dół pieszo. Ogrody Barraka z dolną częścią miasta skąd odchodzi prom do Trzech Miast, łączy winda Barrakka. Trochę to wszystko przypomina Lizbonę i tamtejszy Elevador de Santa Justa. W ogóle Valletta, gdybyśmy mieli ją opisać, byłaby dla nas połączeniem zubożałej wersji Lizbony, ciasnego włoskiego miasteczka na górze oraz jakiejś grecko-sycylijskiej mieściny. Warto zjechać na dół i poczekać na prom, który w ciągu piętnastu minut przewiezie nas na drugą stronę portu. Widoki po drodze są naprawdę pocztówkowe.

Te trzy równie mocno ufortyfikowane miasteczka przeniosły nas w zupełnie inną rzeczywistość. Łodzie pozostawione w porcie spokojnie bujały się na wodzie, pojedyncze luzzu, maltańskie tradycyjne łodzie, szukały jeszcze swojej szansy wśród turystycznych niedobitków, które postanowiło przybyć na wyspę po sezonie. A gdy tylko wyszliśmy z pięknej zatoczki w górę Senglei, trafiliśmy do cichego, zamkniętego, prawie pustego świata wąskich ulic, na których trudno kogokolwiek spotkać. Przemawiały do nas jedynie obecne wszędzie figurki Jezusa, Maryi i setek świętych, których nie byliśmy nawet  w stanie rozpoznać.

Vittoriosa, do której docieramy, była kiedyś drugą stolicą Malty. Pierwszą była Mdina. Valletta to trzecia stolica Malty. Jest to jedno z nielicznych miejsc, które zbudowane zupełnie od zera i według z góry założonego planu. Kamień pod budowę miasta położono w 1566 roku. W 1980 roku miasto dodano do listy światowego dziedzictwa UNESCO, a w 2018 roku nosić będzie tytuł europejskiej stolicy kultury.

Wszystkie te fakty są ciekawe, ale dla mnie najciekawsza jest rola Zakonu Maltańskiego w życiu tego państwa i tego miasta. Każdy, kto przybywa na Maltę, usłyszy w pewnym momencie słowo „knight” albo „knights” – rycerz, rycerze. Suwerenny Rycerski Zakon Szpitalników Św. Jana, z Jerozolimy, z Rodos i z Malty – to pełna nazwa tej „organizacji”, która odegrała niezwykle istotna rolę na przestrzeni dziejów. Co ciekawe, zakon ten jest uznawany przez wiele krajów za suwerenny podmiot prawa międzynarodowego, zaś jego nieruchomości na Malcie mają status eksterytorialności. Krzyż maltański, symbol tego zakonu a także flaga zakonu, która przypomina flagę duńską, są symbolami, które przewijają się przez każdą uliczkę tego miasta i każde miejsce w tym kraju. Na początku XVI wieku okręty zakonu, który na dobre zakotwiczył na Malcie, nękały siły morskie imperium osmańskiego. Tak rozpoczyna się historia Valletty, gdyż w 1565 roku Sulejman Wspaniały postanowił ukrócić potęgę zakonu i zarządził blokadę Malty. Aby umocnić obronność wyspy podjęto decyzję o rozpoczęciu budowy Valetty w roku 1566. Nazwa miasta pochodzi od nazwiska ówczesnego wielkiego mistrza zakonu – Jeana de la Vallette.

Jeszcze jeden widok na ufortyfikowaną Vallettę mieliśmy w drodze powrotnej z Trzech Miast. Przepływając zatokę spoglądaliśmy przez dłuższą chwilę na nieziemską panoramę miasta, by potem zanurzyć się w jednej z ostatnich kąpieli słonecznych w tym roku.

Gdy wracamy do miasta, nieubłaganie zbliża się sobotnie popołudnie, czas, kiedy wiele biznesów zamyka swoje progi, by otworzyć je dopiero w poniedziałek. Weekend jest czasem dla rodziny, a niedziela ma status dnia naprawdę świętego. Nie tylko przeznacza się go na chwałę Boga, ale także dla swoich bliskich, z którymi po niedzielnej mszy, idzie się na wielogodzinny obiad. Spotkanie kontynuuje się potem przy drinkach lub winie, często winie maltańskim, które ku naszemu zaskoczeniu, smakuje naprawdę dobrze.

Dobrze, a nawet wybornie, smakowała nasza kolacja, rzec by można, druga kolacja rocznicowa, albo po prostu mikołajkowa. Cóż, każda okazja jest dobra, żeby wyśmienicie zjeść. Na naszą ucztę wybraliśmy Guze Bistro, lokal numer jeden według Tripadvisora. Najlepsza restauracja w mieście miała dobre recenzje i w zupełności możemy potwierdzić – zasłużyła na nie. W sezonie warto zarezerwować miejsce, szczególnie w godzinach, kiedy przychodzi najwięcej osób (20-21). Lokal, jako jeden z tych najlepszych, otwiera się o 18:00 na wieczorny serwis. Gdy wchodzimy do środka, od razu słyszymy pytanie o rezerwację. Mówimy, że nie mamy, więc zapytano nas, czy wystarczą nam trzy godziny do 21:00. Jeśli tak, zapraszają do najlepszego stolika przy oknie. Nieprzyzwyczajeni do naprawdę długiego przesiadywania nad jedzeniem, mówimy, że owszem, w zupełności wystarczą nam trzy godziny! Jak się okazało, dwie i pół to minimum. Odstępy czasowe między daniami są na tyle wystarczające, iż pozwalają naszym żołądkom przygotować się na następne pyszności. Zaczęliśmy od czekadełka. A tutaj panna cotta z karczochów, lokalne pieczywo, galareta z oliwy oraz suszone pomidory. Na przystawkę zamawiamy zupę rybną z  grissini farbowanego tuszem ośmiornicy oraz makaron z rakiem. Do tego towarzyszy nam wyborne, czerwone wino maltańskie – Melqart. Ukoronowaniem kolacji są dania główne – najbardziej tradycyjne danie Malty, czyli królik, a w przypadku Magdaleny, risotto z grzybami. Maltańczycy jedzą 3 miliony królików rocznie, a jest ich tylko lekko ponad 400 tysięcy, więc spokojnie można zakładać, że sztukę przygotowania tego dania mają opanowaną do perfekcji. Mięso było niezwykle delikatne, genialnie przyprawione i podane na aromatycznym musie oraz w towarzystwie pieczonej marchwi. Nawet pięć ręcznie wykonanych, bardzo grubych frytek, miało smak wprost idealny; tak idealny, że zastanawiałem się, czy są lepsze od frytek belgijskich. Z deserem nie daliśmy rady i po wypiciu espresso wybraliśmy się na mały spacer kończący naszą mikołajkowo-rocznicową sobotę.

W niedzielę rano, tuż przed wyjazdem w dalsze rejony wyspy, postanowiłem wybrać się na mały spacer po mieście. Ponieważ słońce schowane było mocno za chmurami, miasto przybrało zupełnie nową twarz. Stojąc na rogu Republic Street oraz South Street, warto wejść w tą drugą ulicą i pójść w kierunku Sliemy. Po drodze mijamy uliczki, z których świetnie widać dominującą nad miastem kopułę kościoła Karmelitów. Na końcu tejże ulicy znajduje się z kolei parkingu samochodowy, z którego świetnie widać północną stronę miasta z charakterystyczną wieżą i kopułą.

 Valletta – malutkie miasto z około dziesięcioma tysiącami mieszkańców, a tyle bogactwa w sobie!

W kolejnym poście jedziemy dalej po Malcie! Zapraszam!

Plan Valletty, źródło: http://www.snapadministration.com/maltaattraction/wallpapers/map_large.jpg

Druga część opowieści z Malty znajduje się tu: Malta w 8 godzin autem

Exit mobile version