Site icon Wojażer

Ślub na Mauritiusie, czyli jak uciec od polskiego wesela

Teraz już wiem, jak czuli się moi znajomi, którzy stawali przed ołtarzem i drżącym głosem ślubowali sobie miłość dozgonną. Piątego grudnia tego roku rozpoczął się nowy rozdział mojego życia. W dalekim afrykańskim kraju otoczonym przez Ocean Indyjski dzień rozpoczynał się nerwowo.

Po sześciu miesiącach przygotowań, wszystko niby było już dopięte i gotowe, a przede mną i Magdaleną pozostały jeszcze tylko te rzeczy, które młode pary muszą doświadczyć przed powiedzeniem sobie „tak”- strojenie się, wizyta fryzjerki, kosmetyczki, ostatnie rozmowy ze świadkami, nerwowe popijanie kawy i dym  z papierosów. Rozdzielono nas na dwa różne pokoje w wynajmowanej przez nas willi tak, abym nie zobaczył Magdaleny aż do chwili, gdy w swej pięknej sukni ukazała się moim oczom. Ponieważ prace nad wyglądem mężczyzny trwają mniej, miałem odrobinę czasu, by usiąść i powspominać naszą wspólną drogę do tego miejsca.

Poznaliśmy się 16 stycznia 2009 roku o godzinie 21:00. Zimno było jak cholera tego dnia. Dwa lata później, 16 stycznia 2011 roku na Piazza Maggiore w Bolonii zapytałem Magdalenę, czy zechciałaby towarzyszyć mi przez resztę naszego życia. Przez wszystkie te ostatnie lata wspólnie przemierzaliśmy świat. 25 maja tego roku pojawiła się kolejna okazja, by wyruszyć w nieznane. Cancun w Meksyku? Kilimandżaro i serce Afryki? Mauritius na oceanie Indyjskim? Tak daleko na południu jeszcze nie byłem. Spoglądałem w ekran komputera aż w pewnej chwili uderzyła mnie myśl. Wyjąłem z kieszeni telefon i napisałem do Magdaleny – „Ślub na Mauritiusie?”. Po przeczytaniu go roześmiała się i odpowiedziała, żebym nie zawracał jej teraz głowy. Nie odpuściłem. Wkrótce byłem już na linii z przyjaciółmi, którzy potwierdzili, że polecą jako nasi świadkowie, po czym zgodziła się i sama Magdalena. Wieczorem, gdy pojechaliśmy w odwiedziny do znajomej  Uli, do Wisły, ogłosiliśmy – bierzemy ślub na Mauritiusie, w tym roku! Nikt nie wierzył. Po naszym żarcie z 2011 roku, kiedy na fejsbuku powiedzieliśmy, że robimy ślub na Vanuatu, nikt nam już nie wierzył.

Czas mijał i wypełniał się wieloma miłymi chwilami. W Polsce trwało Euro 2012, potem pełnia pięknego lata i wyjazdy rowerowe zajęły mnie w zupełności. W międzyczasie odwiedzaliśmy Niemcy, Norwegię, Włochy, coś się bez przerwy działo. Jednakże każdego dnia, każdego jednego dnia od 25 maja do końca listopada, siedziałem i dopinałem wszystkie sprawy związane z najważniejszym wyjazdem, który mieliśmy odbyć.

Najważniejszą kwestią na samym początku były sprawy formalne. Miałem już doświadczenie ze sprawdzaniem, co należy zrobić, by wziąć ślub w Nowym Jorku, więc stwierdziłem, że nic już trudniejsze być nie może. I na szczęście nie było. Jak większość spraw w moim życiu, wszystko wziąłem w swoje ręce i zacząłem korespondować z Urzędem Stanu Cywilnego przy urzędzie premiera Republiki Mauritius w Port Louis. Ku mojemu zdziwieniu, urzędnicy tego liczącego nieco ponad milion mieszkańców państwa okazali się bardzo sprawni w odpisywaniu na maile. Szczególnie zaskakuje to Polaka, który przez całe swoje życie przyzwyczaił się, że w urzędzie swoje odstać trzeba,  a o mailowej korespondencji może jedynie pomarzyć. Tym to mailowym kanałem przesłałem do nich skany naszych paszportów, aktów urodzenia oraz ich tłumaczeń przysięgłych na język angielski. Ustaliliśmy datę ceremonii na 5 grudnia 2012 roku. Tyle było potrzebne, by załatwić pierwszą, prostą część zadania. Pozostałe kwestie, pomimo, iż wydawało mi się, że mogę zorganizować sam, wymagały pomocy kilku osób, o czym później.

Jeśli chodzi o formalności, które obcokrajowiec musi spełnić, aby wziąć cywilny ślub w tym Państwie, wyglądają następująco:

O ile pierwszy kontakt mailowy z urzędnikami należał do spraw prostych, o tyle trudno było na odległość ponad dziewięciu tysięcy kilometrów zorganizować wszystkie pozostałe kwestie. I tutaj z pomocą przyszło towarzyszące mi w życiu szczęście.

Wkrótce po zakupie biletów lotniczym szukaliśmy miejsca, w którym można się zatrzymać. O ile Mauritius należy do najtańszej opcji w tym regionie, gdyż Seszele czy Malediwy są po prostu potwornie drogie, o tyle znalezienie ciekawego noclegu w dobrej cenie nie wydawało się zadaniem prostym na samym początku. I tu okazało się, że nasi przyjaciele, którzy w ową podróż wybierali się z nami, znają na wyspie człowieka, który wynajmuje swoją willę. Tym sposobem znaleźliśmy cudowne miejsce, w którym mieszkaliśmy podczas naszego pobytu na wyspie: willa w La Gaulette 109 nieopodal słynnej miejscowości Le Morne.  Właściciel, Pan Darek, w bardzo znaczący sposób pomógł w organizacji naszego ślubu i poznał nas z innymi członkami „mauritiańskiej polonii”.

Gdy pierwsze, pilne sprawy, zostały domknięte z urzędnikami w Port Louis, zacząłem rozglądać się za firmą czy też osobą, która na miejscu zajmie się organizacją naszego najważniejszego dnia. Może gdybym planował trzytygodniowy pobyt na Mauritiusie, zrobiłbym to sam, jednak przy założeniu, że nasz pobyt jest naprawdę krótki, postanowiłem, że wolę komuś zapłacić za to, by zajął się tym dniem od A do Z. Z kilku firm z Mauritiusa wybrałem trzy, z którymi zacząłem korespondencję. Na końcu pozostała jedna. Nie mówię, że była zła, była ok. Ceny były przyzwoite, choć za sprawy, które należało załatwić, nie liczyli sobie zupełnie mało. Najdroższą częścią okazało się przyjęcie po ślubie, czy po prostu kolacja w restauracji. W naszej polskiej tradycji, nawet gdy organizuje się ślub na końcu świata, trudno przełknąć dwugodzinny obiad na uwieńczenie takiego dnia. I tutaj pojawia się Pan Darek, właściciel willi w La Gaulette. Jakoś zupełnie przypadkiem zaczęliśmy korespondować na temat ślubu, po czym Pan Darek zaproponował, że może to wszystko zorganizować. Jak wiadomo, Polak z Polakiem zawsze się lepiej zrozumie i dogada, więc bardzo szybko podjąłem decyzję, że to temu człowiekowi powierzę ten dzień i w zupełności mu zaufałem. Zaczęły się dziesiątki maili, tabelek z wykresami, wycenami, opisami. Dzień po dniu ustalaliśmy każdy szczegół a Pan Darek na miejscu powoli organizował kwestie techniczne.

Dzień przed ślubem, wcześnie rano 4 grudnia, siedzieliśmy z Magdaleną przy basenie oczekując na wyjazd do stolicy. Jest to wycieczka niezbędna, by odbyć ślub. W wyjeździe tym towarzyszyła nam Alina, Polka mieszkająca od lat na Mauritiusie, znajoma Pana Darka, a przy okazji tłumacz i przewodnik polsko-niemiecki. Jej doświadczenie, znajomość francuskiego i kreolskiego, a także rozeznanie w sprawach urzędowych, sprawiły, że nasza pielgrzymka na północ wyspy poszła niezwykle sprawnie i przyjemnie, a mi samemu zapewne zajęłaby cały dzień lub dwa. Po załatwieniu formalności wróciliśmy do La Gaulette, gdzie już w zamiejscowym USC ustaliliśmy dokładną godzinę ceremonii.

5 grudnia 2012. Piękny dzień. Temperatura już rano oscylowała w okolicach 30 stopni. Do Magdaleny dotarła Emi, kolejna Polka, którą poznaliśmy na Mauritiusie. Emi profesjonalnie zajęła się makijażem i fryzurą Magdaleny, podczas, gdy moim zadaniem było pojechać i wybrać tort oraz zakupić w markecie odpowiednie, to znaczy duże, zapasy rumu. Coś musiało mnie zająć rankiem, abym nie stresował się jeszcze bardziej. Po powrocie do domu nie było już wyjścia, nerwy zjadały mnie całego.

O 16:00 wyjechaliśmy z willi do mariny w Le Morne. W pierwszym samochodzie ja, Magdalena, oraz nasz wspaniały przyjaciel i z zamiłowania fotograf Kuba, w drugim nasi goście i przyjaciele Kamila zona Kuby – z Krakowa, Michał i Ania z Warszawy, oraz Pan Darek i Pani Alina z Mauritiusa. O 16:30 wyruszyliśmy motorówką z Le Morne w kierunku małej i urokliwej wysepki zwanej Ile aux Benitiers. Pomysł z motorówką był wynikiem tego, że lokalna policja nie wydała pozwolenia na ustawienie konstrukcji ślubnej na publicznej plaży. Jedynym rozwiązaniem pozostało popłyniecie na małą wysepkę nieopodal, co okazało się idealnym pomysłem z racji wysokiej temperatury tego dnia na wyspie. To, co najbardziej nas zachwycało, to niesamowity kolor wody otaczającej nas z każdej strony.

Po około dwudziestu minutach rajdu zbliżaliśmy się do wysepki, na której czekała już na nas lokalna urzędniczka. Tuż za konstrukcją zbudowaną z bambusa i przystrojoną kwiatami drzewa zwanego Płomieniem Afryki (francuska nazwa – Flamboyant). Drzewo to kwitnie na Mauritiusie tylko w okresie Bożego Narodzenia, po czym jego kwiaty umierają a drzewo pozostaje jedynie suchym badylem przez większość roku.

Aby przejść z motorówki na plażę musieliśmy wskoczyć do płytkiej wody i przejść kawałek w stronę miejsca ceremonii. Po dotarciu na miejsce usłyszeliśmy piękne kreolskie rytmy grane przez trzyosobową lokalną orkiestrę, która towarzyszyła nam tak podczas ceremonii, jak i w czasie przyjęcia. Ceremonia składała się z powitania przez urzędniczkę, kilkuminutowego czytania swoistego „świeckiego kazania”, po czym przystąpiliśmy do przysięgi małżeńskiej.

Był to moment, w którym mój stres sięgnął zenitu, więc wiele z tego, co działo się wokół, kompletnie nie pamiętam. Kilka minut po godzinie siedemnastej poproszono nas o powstanie i chwycenie się za dłonie. Pamiętam oślepiające słońce, które powoli zaczynało chować się za horyzont oceanu, pamiętam lekki wiatr rozwiewający nasze włosy, i pamiętam mój stres. Chwyciłem Magdalenę za dłoń, po czym powtarzałem za urzędniczką angielskie słowa przysięgo małżeńskiej. Także ze strony Magdaleny padło ceremonialne „I do” oraz słowa przysięgi. Po tym nastąpiło zakładanie obrączek oraz możliwość powiedzenia sobie kilku słów po polsku.

Co ważne, nasze obrączki, wykonane w Polsce w pracowni Pana Bielaka, posiadały wygrawerowany herb Mauritiusa, co na zawsze ma nam przypominać o miejscu, gdzie złożyliśmy sobie małżeńską przysięgę.

Tak też 5 grudnia o godzinie 17:30, na gruncie prawa Republiki Mauritius, zostaliśmy ogłoszeni małżeństwem: „It is my joy and honor to pronounce Mr and Mrs Wesolowski” – usłyszeliśmy na koniec, po czym zaczęło się szaleństwo życzeń i wspaniałej zabawy.

Małżeństwo zawarte na terenie Republiki Mauritius jest uznawane na całym świecie za w pełni legalne. Aby uzyskać w Polsce status małżeństwa, należy dostarczyć do właściwego Urzędu Stanu Cywilnego akt małżeństwa wraz z tłumaczeniem przysięgłym z języka angielskiego na język polski. Co ważne, mauritiański akt małżeństwa uzyskany od lokalnej urzędniczki musi pojechać do Urzędu Premiera w stolicy – Port Louis, aby uzyskać Apostille. Tylko z tym, dokument ten ma moc prawną w Polsce.

Z tego miejsca, chciałbym podziękować kilku osobom, które sprawiły, że ten dzień i cały wyjazd były takie wyjątkowe:

Magdalenie – za to, że zgodziła się zostać moją żoną

Jakubowi – za jego wspaniałą pracę jako reżyser i producent naszego filmu ślubnego. Zapraszam do obejrzenia trailera. 

Michałowi – za jego talenty wodzireja oraz za piękne zdjęcia, które wykonał podczas ceremonii.

Kamili – za pomoc w wielu nerwowych sytuacjach oraz za udział w wybieraniu właściwego tortu.

Ani – za to, że zaplanowała cały pozostały czas na Mauritiusie, gdyż ja byłem zajęty tym jednym dniem.

Dariuszowi – za całą organizację ślubu oraz przyjęcia. Jakby ktoś wybierał się w tą część świata, zostawiam kontakt do PDariusza Tarnowskiego:

mauritius.best@gmail.com

Alinie – za pomoc w kwestiach formalnych w stolicy oraz za te wszystkie rady na temat wyspy.

Emi oraz Agnieszce – za to, że tak pięknie zajęły się Magdaleną. Wyglądała cudownie a fryzura była po prostu niesamowita! oraz za cenne rady 🙂

Wszystkim wymienionym wyżej osobom dziękuję, że zaszczyciły nas swoją obecnością, szczególnie naszym przyjaciołom, którzy przylecieli z nami z odległej Polski.

To był piękny dzień!

Na koniec wisienka na torcie, czyli dwuminutowy trailer naszego filmu ślubnego… 🙂

PS: o dniach po ślubie spędzonych na tej genialnej wyspie opowiadam w następnym artykule.

Exit mobile version