Site icon Wojażer

Olsztyn. Letni weekend na Warmii

Fot. Magdalena Garbacz - Wesołowska zdjęcia analogowe

Życie składa się z momentów – pomyślałem, gdy wsiadaliśmy na pokład małego Saaba lecącego z Krakowa do Olsztyna – momentów, które chce się pamiętać, które układają się w mozaikę najpiękniejszych okresów życia. Jak tego lata roku dwa tysiące szesnastego, gdy życie przyspieszyło, niejako znów zwariowało, odmieniło mnie delikatnie i uczyniło człowiekiem odrobinę innym, czasami nie do poznania dla samego siebie, co dopiero dla innych. I do końca nie wiedziałem jeszcze czy to po prostu taki czas, czy to chwilowy udar mózgu, czy może męskie, pierwsze przekwitanie. Czułem, że świat wokół nabrał barw, smaków i zapachów do tej pory nieznanych, przyspieszył, zwariował, zupełnie oszalał. A może po prostu to o jeden film za dużo? Po długim i nieprzerwanym czasie jednej wielkiej zabawy, powróciłem właśnie do świata żywych. Żywych i piszących. 

Lato roku szesnastego ciągle brzmi włoskim disco i zupełnie nie ważne, że Bob Sinclair nadał mu polotu i bitu na potrzeby Wielkiego Piękna, tego filmu, który jako człowiek zapóźniony i wiecznie nie na czasie, niedawno (o zgrozo) odkryłem. W całym swoim opóźnieniu, w swoim zagrzebaniu w książkach, w reportażach, w sprawach społecznych, przez długi czas nie zauważałem pewnych zagubionych elementów życia, które istniały obok i mnie nie dotykały. Sorrentini wyostrzył mi jednak smaki, pobudził kubki smakowe, wepchnął w stan, który trudno było mi opisać. Zrobiłem się głodny, głodny zabawy. I tak latem roku szesnastego stało się moje Wielkie Piękno, mój film, który trwał przez ostatnie tygodnie, gdy nic nie publikowałem i nic nie pisałem. To był czas zabawy, imprez, spotkań, tańca i przesadnych czasami ilości wina. Jak tam, gdzie wszystko pachniało drewnem i wodą, kwiatami i perfumami, letnią atmosferą polskich, pięknych wakacji.

Fot. Magdalena Garbacz – Wesołowska
zdjęcia analogowe

Nigdy w życiu nie byłem na Mazurach – pomyślałem, gdy zastanawiałem się nad kolejnym, boskim, letnim, weekendem. Od zawsze było to daleko, daleko za daleko, aż do dnia, gdy dystans zredukował się do zaledwie półtorej godziny. Zupełnie przekonany, może odrobinę ignorancki, choć ponoć obyty w świecie, myślałem, że dotrę na Mazury właśnie, o czym opowiadałem wszystkim na prawo i lewo. Jakież było moje zdziwienie, gdy koniec końców większość swojego, pełnego uniesień weekendu, spędziłem na Warmii, w krainie równie pięknej i fascynującej. Zakochałem się w niej tak mocno, że momentami biłem się z myślami o rzuceniu wszystkiego i oddaniu się jej bezgranicznie. Tak wygląda stan umysłowy człowieka, który zna świat, a swój kraj poznaje dopiero powoli i bardzo nieśmiało, raz po raz zakochując się w jego wciąż nieodkrytych dla siebie pięknach.

Fot. Magdalena Garbacz – Wesołowska
zdjęcia analogowe

Czasami tak niewiele trzeba, aby uczynić człowieka szczęśliwym. Pierwszą chwilą szczęścia był ten moment, gdy samolot wzniósł się ponad chmury. To ten moment, kiedy przypominam sobie, gdzie czuję się najlepiej, gdzie czuję wolność, tą jedną z najważniejszych rzeczy w życiu człowieka. Ten moment, gdy wyobrażam sobie beztroskie ucieczki i życie bez jakichkolwiek obowiązków. Gdy wyjeżdżam, obowiązki znikają, zostają zawieszone w czasie, na chwilę zapomniane. Lubię latać i choć robiłem to już wiele razy, zawsze czuję się jakby to był ten pierwszy raz. Jeśli coś mnie w życiu relaksuje, to widok chmur ponad którymi przez chwilę przebywam.

Gdy samolot osiadł na pasie Szyman, najpiękniejszego lotniska w Polsce, poczułem zapach powietrza niespotykanego w Krakowie, coś, co tylko Krakus (i w sumie mieszkaniec Rybnika) mogą docenić bardziej aniżeli cała reszta.  W samym zaś budynku czułem aromat ciosanego drzewa, ciszę i spokój, tak bardzo niepasującą do miejsca takiego jak lotnisko. Tuż obok terminalu czekała kolejka a obok niej sympatyczny mieszkaniec Warmii z papieroskiem w ręku i pęczkiem historii gotowych do opowiedzenia w pociągu, który w niecałą godzinę przewozi przyjezdnych z Szyman do Olsztyna. Szymany – ciekawe ile osób w drodze z Bliskiego Wschodu do Guantanamo tutaj przybyło – pomyślałem wsiadając do wagonu.

Potem były jeszcze Klewki, gdzie Andrzej Lepper widział śmigłowiec lądujący z Talibami. Po nich już tylko sielskie, zielone krajobrazy pełne lekkich pofałdowań, spokojne, urocze, zapraszające nowo przybyłych podróżnych. I tak dojechałem do Olsztyna, stolicy Warmii, gdzie postanowiliśmy nie zrobić nic innego, a tylko i po prostu, dobrze się zabawić. Wraz z Magdaleną i przyjaciółmi wybraliśmy hotel nad jeziorem, na uboczu, z dala od centrum miasta.

Fot. Magdalena Garbacz – Wesołowska
zdjęcia analogowe

Siedząc nad mariną, oczekując na resztę naszej weekendowej grupy, spoglądałem na beztroskie tłumy letnich urlopowiczów; pięknych i młodych, usadawiających się na małej plaży przed hotelem. Spoglądałem na drinki lejące się strumieniami, na rodziny pełne dzieci, na zakochane pary i samotnych łowców. Wsłuchiwałem się w muzykę płynącą z głośników i zacząłem myśleć – co teraz, w tej idealnej chwili z dala od wszystkiego, liczy się najbardziej? Teraz, tego lata, tego dnia i tej nocy. Na klawiaturze telefony wystukałem:

Ogólne założenia życiowe po skończeniu 30 lat:

Popatrzyłem na listę, potem na wszystko, co było wokół mnie, gdy stwierdziłem, że nastał czas, by po prostu wyluzować.

Fot. Magdalena Garbacz – Wesołowska
zdjęcia analogowe

Dzień pierwszy powoli chylił się ku końcowi, gdy zaszliśmy wszyscy na kolację. Spotkanie nabrało smaku tajskich potraw serwowanych nad polskimi jeziorami. Prosecco, letni napój młodych bogów, zaszumiało w głowach i otworzyło nas na śmiech tak bardzo niepasujący do cichej restauracji przepełnionej sennym jazzem rodem ze Storyville. Tak kończył się dzień pierwszy ulotnego weekendu: szumem wody jeziora, ostatnimi gośćmi siedzącymi na dworze, ostatnimi wciągnięciami papierosowego dymu i muzyką usypiającą bardziej aniżeli proszki nasenne najlepszego sortu. To, co najfajniejsze, miało dopiero nadejść.

Nowy dzień obudził mnie promieniami słońca tak mocnymi, że nie mogłem więcej odpoczywać. Wstałem, zostawiłem Magdaleną i postanowiłem popływać. Zawsze chciałem pływać w głębokim jeziorze, może nawet wskoczyłbym do niego bez ubrań, w szaleńczym rozpędzie, z mocnym skokiem, jednak strach był zawsze silniejszy. Na pewno się utopię – myślałem zawsze, gdy spoglądałem na taflę falującej wody. Wyszedłem więc na basen, którego widok wychodził na jezioro, na imitację natury, bezpieczną i przewidywalną. Godzina męczącego sprintu, potem sauna, i od razu poranny papieros, o zgrozo, nierozłączny element mojej codziennej listy. W hotelowej restauracji powoli gromadziły się już rodziny z dziećmi ubranymi w kanon najnowszej mody, gdy wyszedłem na górę, by pozbierać resztę swojej grupy, by obudzić ją, by zapukać do nich, by rozpocząć ten dzień, który miał być dniem spod znaku „la dolce vita”, niczym innym aniżeli tylko najprawdziwszą realizacją niedawno odkrytej zasady – baw się.

Zaczęliśmy od spaceru, bo spacer jest zawsze dobry. Równy kilometr w pełnym słońcu sprawił, że usiedliśmy w pierwszym lokalu, gdzie zimne piwo idealnie komponowało się z, zabraną przez Rojków, grą planszową. Dixit to cudowna zabawa i ktoś, kto tworzył jej karty, zdecydowanie spożywał za dużo wszystkiego i wypalał za dużo wszystkiego. Tak mijał letni, leniwy poranek i południe aż przyszło popołudnie, moment, na który oczekiwaliśmy z wielką niecierpliwością. Popołudniu wsiadaliśmy na łódź motorową, którą wyruszyliśmy na olsztyńskie jezioro Ukiel, miejsce tłumnie odwiedzane przez mieszkańców miasta oraz przyjezdnych. Niezbyt zmęczeni, jeśli mam być szczery, oddaliśmy się hedonistycznej przyjemności czystego leniuchowania, śpiewania, rozmów i zwykłych, najzwyklejszych w świecie wygłupów.

Na Warmii, po środku jeziora Ukiel, jeszcze jedna myśl mnie dopadła. Ludzie, na których trafiamy w życiu, czasami w zupełnie przypadkowy sposób, oraz interakcje, które wytwarzają się między nimi, to jeden z najwspanialszych aspektów naszego życia. Naszych znajomych, Michała i Basię, poznaliśmy przypadkiem i tylko dlatego, że mamy psy tej samej rasy. Poczuliśmy do siebie miętę, która sprawia, że dziś możemy ze sobą konie kraść. Mateusza, skrzypka naszego radomskiego, poznaliśmy przez akcję zorganizowaną przeze mnie w styczniu – prywatny, blogerski lot z radomskiego lotniska. Postanowił wtedy dołączyć do grupy wariatów i polecieć z nami do Pragi. Kilka miesięcy później, zupełnie niespodziewanie, spotkaliśmy się przypadkiem w Olsztynie i spędziliśmy czas pełen letniej energii, pełen śmiechu i młodzieńczej głupoty, czegoś, co każdy, nawet najpoważniejszy człowiek, od czasu do czasu po prostu potrzebuje.

***

Jeśli chcecie przeczytać (po angielsku) co dokładnie, i w najdrobniejszym szczególe, zrobiliśmy w ten weekend, zajrzyjcie do Rojeczków, naszych cudownych kompanów i początkujących blogerów i przeczytajcie co nasz Hawajski wariat z polskimi korzeniami napisał w swoim artykule.

Do tej sielskiej krainy, w której naprawdę poczuliśmy letni klimat, dostaniecie się z kolei łatwym połączeniem lotniczym Kraków – Szymany z liniami Sprintair. Mam nadzieję, że traficie na pilota, z którym wracaliśmy do Krakowa. Uroczy Pan wspaniale umilał nam lot swoimi opowieściami o mijanych miastach, absolutnie genialne!

Tym zaś, dla których pieniądze to tylko papier, polecam zatrzymać się w Hotelu Przystań.

Tym wszystkim, którzy (jakimś cudem, jak ja do niedawna) nie widzieli jeszcze filmu „Wielkie Piękno”, polecam trailer, potem sam film, a potem proszę zarezerwować sobie dużo czasu na dużo dobrej zabawy.

Exit mobile version