Site icon Wojażer

Azory, wyspa São Miguel. Ukryty skarb Europy

Pod adresem Rua Antonio Jose d’Almeida numer 8 rozpoczynać powinna się podróż po wyspie Sao Miguel, jednej z dziewięciu wysp archipelagu portugalskich Azorów. W powietrzu wisi aromat herbaty, który wydostaje się na zewnątrz bardzo nieśmiało i powolnie. Wystarczy jednak zbliżyć się odrobinę i zajrzeć przez uchylone drzwi, by wpaść po uszy w bajkę o wyspie, która dla wielu, okaże się zagubioną, mityczną Atlantydą.

Żyjący w Stanach Zjednoczonych, potomkowie azorskich imigrantów, którzy osiedlili okolice Cape Cod w stanie Massachusetts, lubią pielęgnować opowieści o zagubionej Atlantydzie. Ta, poszukiwana przez ludzkość na morzach od Grecji przez Afrykę północną aż po Atlantyk, według nich znajduje się dokładnie tam, gdzie wyspy, które porzucili ich przodkowie. Wyjeżdżali przez dziesięciolecia, aby w Ameryce znaleźć lepsze życie. Dziewięć wysp archipelagu to dziewięć szczytów zatopionego mitu, który spoczywa głęboko pod wodami oceanu. Jest to jednak tylko część wielkiej światowej układanki, składowa mozaiki, której każdy element pragnąłby być wspomnianym, bajecznym miejscem.

Pod Rua Antonio Jode d’Almeida numer 8 znajduje się miejsce zwane Louvre Michaelense, po naszemu, patrząc na aurę panującą w środku, nazwano by je kawiarnią, w istocie większość rzekłaby, mając zupełną rację, iż jest to herbaciarnia. Dla mnie była to po prostu przystań, bezpieczna i komfortowa, na wskroś portugalska. Stawiając stopę w tym miejscu, czas zwalniał i płynął już według standardów wyspiarskich, niespiesznie, z szacunkiem dla smaku dobrego naparu z lokalnych pól herbacianych, z chwilą dla słodkości rozłożonych na blacie, z cichymi rozmowami w tle. Azorczycy są cisi, rozmawiają tak, by dobrze słyszeć siebie, ale jednocześnie tak, by inni nie słyszeli ich. Otoczony gustownymi czarkami, kuframi z ręcznie wykonanymi pamiątkami, paczkami herbaty i książkami, powoli zapadałem w magiczny półsen. Popatrz – przerwała mi Magdalena – lubisz piękne fonty – po czym wręczyła mi kopertę z niezwykłą zawartością.

1913 rok. Kilka miesięcy przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Na odległych, zachodnich rubieżach Europy, w niewielkim miasteczku Ponta Delgada, największym ludzkim skupisku archipelagu, rozpoczyna się dyskusja na temat połączenia różnych miejscowości wyspy za pomocą zelektryfikowanego tramwaju, który przypominałbym te żółte, nostalgiczne pudełka trzepiące się współcześnie po ulicach Lizbony. Na zebraniu władz miasta przedstawiono mapę, na której czerwoną kreską wytyczono trasę bajkowego tramwaju: od Ribeira Grande na północy przez najwęższe miejsce wyspy do Ponta Delgada, jej stolicy, a potem przez Ribeira Cha do Furnas, gdzie diabelskie, siarkowe wyziewy sprzyjają kuracjuszom taplającym się w gorących źródłach. Elektryczny tramwaj miał być ich, zrobiony na wyspie, nie importowany, cudownie azorski. Nie powstał.

Sto lat później, nieznany z imienia i nazwiska artysta przedstawiający się jako Hassim Vaio Mundo, przeglądał artykuły prasowe z początku ubiegłego stulecia, natrafiając przy tym na serię artykułów o tramwaju, który nigdy nie powstał. To wtedy zdecydował, że opowie zapomnianą historię swoimi obrazkami, a wydrukuje ją w technice używanej sto lat wcześniej. Fanzine – słowo tłumaczone na polski jako „magazyn”, to amatorski, nieprofesjonalny magazyn, z reguły wydawany własnym sumptem i dla miłośników określonego, niszowego tematu. Tak powstała koperta z broszurą i historią tramwaju, który przeniósł mnie na chwilę w przeszłość, do krainy retro-marzeń, które uwielbiam ponad wszystko. Koperta numer 18 na 300 wydanych. Hassim przejechał całą trasę niepowstałego tramwaju fotografując wszystkie miejsca, przez które miałby jechać, myśląc o tym, jak bardzo zmieniła się ta przestrzeń w ciągu ostatniego stulecia. Tak powstało Electrico Utopico, piękna quasi-historia odległej wyspy, którą odkryłem dzięki Magdalenie.

Sao Miguel nie zmieniło się jednak tak dramatycznie, jak wiele innych wysp w tej części naszej półkuli. Ogłoszone następnym możliwym, tanim kierunkiem przez BBC, chwalone przez The Guardian, odkryte dla szerszych mas przez Ryanair’a, pomimo wzrostu zainteresowania, pozostają naprawdę najdalszym, zachodnim skrawkiem Europy, który opiera się globalnym trendom i podąża swoją ścieżką, piękną ścieżką.

Tutaj kończy się Europa, następnym przystankiem są już wybrzeża Ameryki. Kiedyś przystanek na drodze żeglarzy udających się do nowego świata, dziś miejsce, do którego sprowadzają się ludzie głodni spokojnego, pięknego życia. Położone po środku oceanu oferują każdemu, kto je odwiedzi, najczystsze powietrze w Europe, wiosenny klimat na przestrzeni większości miesięcy, łagodne zimy i niezbyt gorące lata. Specyficzne położenie i klimat sprawiają, że wegetacja na wyspie odbywa się przez cały rok, czyniąc z tego miejsca raj pełen zielonych łąk, bujnych drzew i setek rodzajów kwiatów rosnących w różnych zakątkach wysp. Człowiek zamieszkujący Sao Miguel, żyje blisko natury, i choć w nieśmiały sposób zbliża się do coraz większej liczy przybywających tam turystów, jego priorytety pozostają inne, skupione na uprawie, na hodowli zwierząt, na życiu, które w większości Starego Kontynentu, wydaje się być historią z przeszłości. Sao Miguel pozostaje krainą rustykalną, krainą spokoju, gdzie tradycja, wiara katolicka i relacje międzyludzkie, pozostają niezmienne i tylko odrobinę podążają za pędem kontynentu.

To kraina kontrastowa, jeśli spojrzeć na nią z perspektywy powszechnie chwalonej Madery, niezwykle popularnych Wysp Kanaryjskich czy imprezowej, zadeptanej Ibizy. Azory nigdy nie przyciągną tych, którzy kochają wyżej wymienione, nigdy nie będą mogły konkurować z idealnie piaszczystymi plażami, z idealną pogodą gwarantującą słońce, z infrastrukturą wielkich hoteli. Na Sao Miguel takowych nie ma i raczej nie będzie, gdyż wyspa, jak cały archipelag, wybrała dla siebie drogę turystyki ekologicznej, świadomej, spokojnej, przeznaczonej dla tych, którzy dokładnie wiedzą, czego szukają. Slow travel w najczystszej postaci.

Te piękne wyspy na Atlantyku to nie tylko turystyka w innej postaci, ale także Portugalia w zupełnie innej odsłonie. Owszem, ludzie porozumiewają się po portugalsku, choć czasami zupełnie się nie rozumieją z przyjezdnymi z kontynentu. Mówią odmianą trudną i przyznaje to każdy, kto wpadł na chwilę z majestatycznej Lizbony. Nie tylko inaczej mówią, ale także inaczej jedzą, inaczej żyją. Połowa z ćwierci miliona mieszkańców wszystkich wysp, nadal utrzymuje się z uprawy ziemi, z hodowli, z produkcji mleka, najlepszych w Portugalii serów, czy wyjątkowo wytwornych win. Odległość od stolicy, wyizolowanie na oceanie, swoista inność, przyczyniły się w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku do powstania Frontu Wyzwolenia Azorów, prawicowej organizacji terrorystycznej, która chciała, by wyspy poszły swoją własną drogą. Założyciel, Jose de Almeida, powtarzał ciągle: Nie jesteśmy Czegewarystami, nie ideologia motywuje nasze działania, nigdy nie poddaliśmy się tej pokusie. To, co nas motywuje to chęć, by Azory pozostały Azorami!” 

Po drugiej stronie Atlantyku, w środę 22 stycznia 1975 roku Henry Kissinger, doradca prezydenta USA, zamartwiał się przy śniadaniu w Waszyngtonie, iż komuniści rosną w siłę, niebawem przejmą Portugalię. Spojrzał na Schlesingera, sekretarza obrony USA i rzucił: „Powinniśmy mieć jakiś plan„, na co drugi odpowiedział: „Mamy plan awaryjny, by przejąć Azory. Polegałby na stymulowaniu ruchu niepodległościowego„. Poza przytoczonym faktem nic nie wiadomo na temat szczegółów planu, gdyż rząd USA nie ujawnił większości archiwów dotyczących tej sprawy.

W czasie, gdy socjalistyczne rządy, które nastąpiły w Portugalii po dyktaturze Salazara, nacjonalizowały ogromne partie portugalskiej gospodarki, Azory stały się centrum prawicowego oporu przeciw czerwonemu zagrożeniu, jak zwano je na wyspach. Przez całą pierwszą połowę lat siedemdziesiątych Azory powoli zmierzały na pełnej niepodległości, wspierane przez konserwatywnych, wierzących rolników oraz amerykańską diasporę, może i doszliby do tego, gdyby nie fakt, że nowa konstytucja z 1976 roku przyznała Azorom pełną autonomię, z której cieszą się do dzisiaj. Komuniści nie przejęli Portugalii, ta wkrótce wyszła z chaosu spowodowanego długim okresem dyktatury, a potem szaleństwami socjalizmu, by w końcu wejść do Unii Europejskiej i europejskiej unii walutowej.

Mimo zdobytej autonomii, temat niezależności powracał regularnie. Bazowano na opinii o strategicznym położeniu wysp, o ich samowystarczalności, o inności, jednak najwięcej paliwa do ognia dolał kryzys minionych lat. Rosnące zadłużenie Portugalii, trudności w znalezieniu pracy przez młodych oraz poczucie dumy ze swojego miejsca sprawiły, że graffiti z hasłem Independencia pojawiają się dosłownie wszędzie, na każdym rogu miasta. Na razie są to w większości efekty buntu młodych, zafascynowanych ideologią i pomysłami FWA, jednak nikt nie wie, w jakim kierunku podążą wyspy w czasach rozchwianej Europy. Z pewnością są one mało znanym członkiem wielkiej grupy ruchów separatystycznych, które na Starym Kontynencie mówią coraz mocniejszym głosem.

Jednak to nie polityka, a piękno Sao Miguel i całego archipelagu Azorów, przyciąga coraz większą ilość osób do tego kawałka naszej planety. Ci, którzy tam zajrzeli, przywożą ze sobą wspomnienia błogiej krainy, w której człowiek odpoczywa od zgiełku współczesności, nigdzie się nie spieszy, na nikogo się nie denerwuje, na nic nie narzeka. Dla nas, patrząc wstecz na jeszcze świeże wspomnienia, Azory to naprawdę ukryty skarb Europy.

**

O tym skarbie, o widokach, miejscach, zwiedzaniu, jedzeniu i innych sprawach, chciałbym opowiedzieć w następnych historiach.

Exit mobile version