Site icon Wojażer

Samotność po bolońsku, czyli weekend uspołecznionego introwertyka

Nauczyć kogoś, kto lubi być sam, że być z kimś to ważna życiowa nauka, jest wyczynem samym w sobie. Sprawić, że ktoś, kto lubi być sam, odczuwa przyjemność bycia z innymi, to sukces na miarę dobrego psychologa. Zrobić z kogoś, kto lubi być sam, człowieka, który przypomina sobie o  tym jedynie od czasu do czasu, to istne uspołecznienie introwertyka.

O szóstej trzydzieści rano lotnisko w podkrakowskich Balicach jest jeszcze trochę markotne, dopiero wybudzone z nocnego letargu, powoli buduje napięcie pożegnań i przywitań. Zapach ludzi, którzy dopiero wyszli spod prysznica miesza się z aromatem kawy. Woda w butelce nadal jest za droga, skandalicznie droga. Do stanowiska numer trzynaście podchodzą dwie młode kobiety nerwowo wybudzając tłum rozsiadły na niewygodnych krzesłach. Kolejka już stoi, jej formacja zajęła kilkanaście sekund, poranny marazm ulatuje z ostatnimi oparami kawy, samolot gotowy jest na Państwa przyjęcie na pokład. W pierwszej kolejności zapraszamy wszystkich, którzy wykupili priorytet wejścia na pokład. To pierwsza godzina tego dnia, gdy nie trzeba nic mówić, wystarczy się uśmiechać, od czasu do czasu powiedzieć jedynie dzień dobry, potem już bezkarne zatopienie się w książkach zapisanych na czytniku. Czasami tylko te rozmowy, gdy zapomni się słuchawek, gdy nie można się zagłuszyć przestarzałą muzyką na playliście trzydziestolatka, tylko one, te rozmowy wtrącają się między wiersze dobrej książki. Nie można nie słuchać, bo to tak jakby odpuszczać niezapisane historie, których jeszcze nikt nie zamieścił w żadnych książkach.

Na pokładzie gwarno jak zawsze. Są dzieci płaczące, wytargane ze swych łóżeczek, zawleczone do żółtego wnętrza latającej puszki. Są kobiety i mężczyźni wyruszający w swój dziewiczy rejs, prawie zawsze znajdzie się jeden lub jedna, dla których jest to pierwszy raz. Są też podróżnicy, typ specyficzny, bo pewny siebie. Na pamięć zna numerację miejsc, dziarsko odpowiada na pytania nieuświadomionej reszty, bo wiadomo, że najgorsze są starty i lądowania. Najczęściej, gdy coś się dzieje, to właśnie podczas tych czynności – jakby miało to komuś pomóc. Są nawet ci, którzy do eleganckiej Bolonii wyruszają w swoich goreteksach, jakby wyruszali na Nanga Parbat. Jest dużo erasmusów, które krążą niczym lekkoduchy po krajach europejskiej wspólnoty, nie zastanawiając się przy tym, co z tej prawdziwej wspólnoty zostało. Cieszmy się, póki nie wróciły granice – zauważa młodzian z grubym przewodnikiem. Na jego komentarz krzywi się dziewczyna z podręcznikiem do anatomii. Najsmutniejsze miny mają ci z niebieskimi paszportami, obywatele Ukrainy. Zamknięci, nieufni, uśmiechają się tylko do siebie. Podróżują w parach, on i ona, najczęściej zakochani, sporo ich na latających z Krakowa połączeniach irlandzkiego operatora. I są ci, którzy przybyli sami. Nie muszą z nikim rozmawiać, nic nie muszą. Część z nich zasypia od razu, inni zanurzają się w książki i gazety, a pozostali obserwują, bo w życiu pełnym interakcji, chwila, gdy jest się niezauważalnym duchem, jest najlepszym momentem, by przypomnieć sobie, że wokół istnieje świat, dziesiątki, setki, tysiące akcji, które rejestrować można wzrokiem bez ani słowa komentarza.

Bolonia jest dobrym miejscem na ucieczkę. Można się zaszyć w górach – mówią – a najlepiej w Bieszczadach, choć każdy wie, że współczesne Bieszczady to nie te same Bieszczady. Po co więc zaszywać się w Bieszczadach, które nie są już tymi samymi Bieszczadami? Może Tatry? Koszmar introwertyków, raj dla ekstrawertyków, niczym zimowa Palma de Mallorca, samotności nie uświadczysz. Można zawsze schować się w Sosnowcu. Bolonia jest jednak dobrym miejscem na ucieczkę, lepszym na swój sposób. W świecie permanentnych interakcji „ucieczka” nie jest niczym złym – ktoś kiedyś zauważył słusznie – jest synonimem odpoczynku, czymś dobrym z natury, zupełnie niesmutnym, na swój sposób nawet wesołym. Trudno odpoczywać w świecie wyznaczonych zadań i celów. Weekend? Jedziesz na narty? Idziemy biegać? Może na siłownię? Basen wieczorem? Więcej ludzi, można odnieść wrażenie, umawia się na jogging o szóstej rano, aniżeli na picie o dwudziestej drugiej. Zostać w domu? To przecież wstyd! Przeleżeć cały dzień w łóżku? Nie przystoi! Bolonia jest dobrym miejscem na ucieczkę, gdyż, nie wzbudzając wyrzutów sumienia, można oddać się zupełnie temu, czemu trudno oddać się w domu. Można nic nie robić, z dala od wyznaczania celów czasu wolnego, poddać się najczystszemu hedonizmowi.

Pięknie wraca się do miast, gdzie już się było. I nawet nie raz, ale dwa, trzy, cztery. Wszystko jest wtedy proste i wybitnie zrozumiałe. Już nawet irytują te same sprawy, które męczą mieszkańców.  Ten autobus z lotniska, oszustwo w biały dzień, sześć euro to rozbój – mawiają wszyscy. Część machnie ręką, część w trójkę weźmie taksówkę, inni pójdą pieszo wzdłuż drogi do przystanku Birra, na autobus 91, względnie 81. Rozjadą się każdy w swoim kierunku i znikną w mieście, które swoją fascynacją komunizmem, dziwi wielu. Tego dnia znów maszerowali. Młodzi, aktywni, patrzący na świat z nadzieją, silni w grupie, zjednoczeni pod czerwonym sztandarem. Widać ich było w okolicy MAMbo, bolońskiego muzeum sztuk współczesnych, które bardzo chciałoby brzmieć jak nowojorska MoMA, lecz nie może. Szli w kierunku dworca, gdzie lubią wykrzykiwać swoje hasła, szli przez kilka minut, by nagle zniknąć gdzieś za rogiem. Na ulice wróciła norma. Nowością są tegoroczni czarnoskórzy bywalcy narożników. Jeszcze dwa miesiące temu sprzedawali plastikowe gadżety, dziwne figurki latające w powietrzu i rozwalające się o ścianę niczym flegma, albo kije selfie, tak dobrze wszystkim znane. Dziś nie ma już handlu, nie ma patyków ani najdrobniejszych gadżetów. Dziś na każdym rogu ten sam Afrykanin wyciąga po prostu rękę z czapką i każe sobie dać euro, bez specjalnych uprzejmości. Są jak powietrze dla przechodniów, niezauważalni, niechciani, zepchnięci na bok, tak bardzo niejednoznaczni – nie chcą pracować czy nie mogą? – zauważa jeden Amerykanin poirytowany czterdziestą piątą wyciągniętą w jego kierunku czapką.

Bolonia w weekend zmienia się zupełnie. Ulice prowadzące do Piazza Maggiore zamykają swe podwoje dla ruchu kołowego, by z każdą godziną przyjmować coraz większą falę ludzi spragnionych swego wymarzonego weekendu. Ulice dosłownie toną w kakofonii dźwięków wygrywanych przez uliczne zespoły złożone z erazmusów z całego świata. Jest salsa cubana niosąca swe wesołe rytmy pod portici, bolońskimi arkadami wijącymi się kilometrami, jest i jazz w wykonaniu młodych mężczyzn w garniturach, jest i stary Włoch i szlagiery grane na akordeonie. Ucieczki od hałasów są trzy, z tych bardziej znanych, przeznaczonych dla uciekinierów. Pierwsza to wspinaczka na Torre delli Asinelli, najwyższej wieży miasta. To droga krzyżowa dla lubiących się umartwiać. Jest i drugi punkt widokowy, taras na bazylice świętego Petroniusza, do którego wiedzie winda towarowa, niemiłosiernie skrzypiąca, powolna i ociężała, zostawia człowieka na górze, w swoistej oazie ciszy, serwując przy tym bajkowe panoramy miasta.

Jest i trzecia ucieczka, w tym wypadku najpiękniejsza, bo będąca deserem po miejskiej uczcie – wyjazd z miasta na przedmieścia z przedmieść na wieś lub coś co wieś przypomina.

Dworzec w Bolonii to prawdziwe centrum dystrybucji ludzi po całych Włoszech. Rzut beretem do Wenecji, Bolzano, Mediolanu, Rzymu, Florencji i Neapolu. Najszybciej do Florencji. Można do niej dojechać nie zauważywszy nawet, że było się w Bolonii, minąć region Emiglia Romagna, by od razu znaleźć się w Toskanii, tej urokliwej, opisywanej w książkach, pokazywanej w filmach: wysokie smukłe drzewa, pofalowany pagórkowaty teren, winnice i wille, każdy to zna. Ale można też zostać w Emiglia Romana, można wsiąść w regionale veloce i po czternastu minutach wysiąść w Rastignano, małej stacji na obrzeżach Bolonii. Pociąg zatrzymuje się niespiesznie. Nie wysiada nikt. Odjeżdża w kierunku Prato, potem pewnie jeszcze skręci w kierunku Florencji. Na peronie po drugiej stronie siedzi młody mężczyzna. Wyciąga z kieszeni korkociąg i otwiera butelkę wina, którą duszkiem wypija, niczym wodę mineralną niegazowaną. We Włoszech wino to woda, nie na darmo przecież Pan nasz Jezus Chrystus w Kanie Galilejskiej… Rzut wzrokiem wokół, naokoło same wzgórza, jeszcze tylko spacer wzdłuż drogi prowadzącej do rzeki, jeszcze przejście przez most na drugą stronę i już można zacząć wspinaczkę wąską i krętą asfaltową ścieżką prowadzącą na szczyt wzgórz odgradzających Rastignano od leżącej po drugiej stronie Bolonii. Località Castell’Arienti – adres brzmi wystarczająco, jak koniec świata. I tak też można się poczuć, gdy z zupełnym brakiem formy wejdzie się na szczyt malowniczego wzgórza otoczonego małymi winnicami. Nikt nie chodzi tą ścieżką pieszo, jedynie od czasu do czasu przejedzie nią pojedynczy samochód z pracownikiem lub gościem Agriturismo Ben Ti Voglio. Na fotelu przy wejściu do budynku dokonuje się ekstaza introwertyka, finalny akcent dnia. Oto po całym dniu samotnej wędrówki pośród tłumów ludzi, nadszedł czas, by usiąść sam ze sobą i swoimi myślami, spojrzeć na pola rozrzucone wokół i doznać ciszy. I właśnie o to, i tylko o to, czasami w tym wszystkim chodzi.

Wieczorem w Ben Ti Voglio serwowali kolację. Zjechało kilku gości z miejscowości poniżej, z piętra zeszli mieszkańcy pozostałych pokoi, włoskim zwyczajem rozpoczęła się uczta. Podano prosciutto, mortadelę i sery w akompaniamencie świeżego, własnej roboty chleba. Po nich przybyła warzywna zapiekanka w miseczce z ciasta francuskiego. Na drugie zaś cielęcina przyozdobiona szynką parmeńską. 2012 był dobrym rokiem – zaznaczył właściciel, gdy otwierał butelkę Merlota swojej produkcji. Poza restauracją było już ciszej. Słychać było tylko wiatr poruszający liście, które ostały się na drzewach i resztki wina niesionego w ręce. Pod gwiazdami w ogrodzie było najciszej.

Tam usiadłem i nic nie robiłem. Myślałem, albo udawałem tylko, że myślę. Patrzyłem w gwiazdy i nie doszedłem do żadnej konkluzji poza tym, że czasami fajnie pobyć sam ze sobą.

Dwadzieścia cztery godziny później wróciłem do Krakowa, do ukochanej, do znajomych, którzy czekali z butelką wina otwartą z okazji urodzin naszej przyjaciółki. Przekonać introwertyka do tego, że samotne chwile są potrzebne, ale nie najważniejsze i nie najprzyjemniejsze, to prawdziwa sztuka.

Exit mobile version