Site icon Wojażer

Rejkiawik. Fascynująca stolica Islandii

Chwilę po zjedzeniu obiadu 5 października 2008 roku, ówczesny premier Wielkiej Brytanii, Gordon Brown, zadzwonił do premiera Islandii, Geira Haarde. Rozmowa nie była przyjemna, wręcz przeciwnie, jad sączył się na wszystkie strony. 48 godzin później Wielka Brytania musiała zdecydować o przeznaczeniu pięciuset miliardów funtów na ratowanie brytyjskich banków. Zadziałał system naczyń połączonych. Trzy największe islandzkie banki – Kaupthing, Landsbanki i Glitnir, popadając w zbyt wielkie zadłużenie, pchnęły swoich zagranicznych klientów do nagłego wycofania środków, co skutkowało tym, że stały się one niewypłacalne. I tu zaczyna się historia o tym, że mały kraj na środku Atlantyku ma na tyle odwagi, by wybrać inną drogę na walkę z tym, co wydawałoby się beznadziejne i przegrane. Władze Islandii, trzeźwe i do bólu pragmatyczne, pozwoliły swoim bankom upaść. Chwilę później zostały one znacjonalizowane. Ktoś w,  wydawałoby się, zgniłym świecie polityki, miał jaja, by wyjść przed szereg i podjąć decyzję o tym, by uchronić swój naród od nędzy, w którą popadłby, gdyby sprawy potoczyły się inaczej.

Chciałbym, żeby nasi politycy mieli jaja, by zrobić to samo – powiedział mieszkający w Krakowie, znajomy Amerykanin, wertując wirtualne strony Forbesa – tylko nie nazywaj mnie socjalistą! – dodał potem. Ale o co ci chodzi? – zapytałem. Popatrz – wskazał na artykuł – trzy dni temu skazano na Islandii dwudziestego szóstego bankiera odpowiedzialnego za spowodowanie kryzysu. Reykjavik to stolica, która nie wybacza! W Stanach Zjednoczonych nawet jeden bankowiec nie poniósł odpowiedzialności za krach, zapaść, za upadek biznesów, domów, rodzin. Wszystko dla pieprzonej, niewidzialnej ręki rynku. Islandia znalazła trzecią drogę i podziwiam ich za to! – zamyślił się, po czym doznał objawienia – Patrz! Widziałeś, że w Reykjaviku otworzyli Dunkin Donuts? Widziałem – uśmiechnąłem się pełną gębą – kilka dni przed naszym przyjazdem. To pierwsze miejsce, do którego zatargała mnie Magdalena!

Islandia chwali się najstarszym parlamentem świata. Alþingi, znane też jako Althing, zebrał się po raz pierwszy w 930 roku w Þingvellir, dolinie położonej czterdzieści pięć kilometrów od Reykjaviku. Obecnie jest to jedna z trzech atrakcji tak zwanego Golden Circle, jednodniowej wycieczki ze stolicy Islandii do tak zwanych „must see”, miejsc, które trzeba zobaczyć. Jednak czymś, co według mnie naprawdę trzeba zobaczyć, jest współczesny parlament Islandii, miejsce, które na każdym przyzwyczajonym do potęgi władzy, zrobi niewyobrażalne wrażenie. Współczesny, zbudowany niedawno, bo w 1881 roku budynek parlamentu –  Alþingishúsið, jest dla mnie esencją „islandzkości”. Prosty, biały, ale przede wszystkim niezwykle mały, kameralny wręcz budynek, niczym nie przypomina ośrodka władzy. Zupełnie nie przypomina zaś miejsca, które potrafiło pokazać środkowy palec bankierom i współczesnemu kapitalizmowi. Wszystko to, dla dobra obywateli.

Bo widzisz, to nie było tak prosto od początku. To nie jest tak, że oni chcieli od początku zrobić dobrze obywatelom – śmieje się Lar, którego spotkaliśmy na końcu Laugavegur, głównej arterii Reykjaviku – sam stojąc tutaj, krzyczałem z innymi! 20 stycznia 2009 roku, czyli mocno ponad trzy miesiące od chwili, gdy wszystko się zaczęło, tysiące takich jak wyszło na ulicę i przyszliśmy właśnie tu, pod parlament, aby skopać im tyłki, co tu dużo mówić! Nasi politycy też byli winni tego gówna! Mieliśmy ze sobą garnki, patelnie i wszelkie inne głośne rzeczy z kuchni, którymi tłukliśmy się jak powaleni. Nawet nie wyobrażasz sobie, jaki to był huk! Policja stwierdziła, że rzucamy w budynek kamieniami i rozpylili gaz pieprzowy, potraktowali nas jak jakieś ścierwo. Geir Haarde, ten głupek, który myślał, że będziemy spłacać długi naszych bankowców, doszedł w końcu do wniosku, że jest chory i podał się do dymisji. Przyszły wybory i pozwolili nam samym zdecydować, czy każdy z nas, każdy z 300,000 obywateli, chce spłacać 16,000 euro długu. 16 tysięcy na łeb, wyobrażasz sobie? Haarde zapłacił za swoje błędy, oskarżono go już we wrześniu 2009 roku. 

Reykjavik budzi ciekawość. Ani nie przytłacza, ani nie porywa, przyjezdny czuje się w nim, jak w domu. Sielskie odczucia potęguje kameralność miasta, spokój, brak tłumów i niewielkie rozmiary wszystkiego, co nas otacza. Na najbardziej północną stolicę świata wystarczą cztery godziny – mówi zgodnie większość turystów, ale o dziwo też większość blogerów podróżniczych – potem możecie bezkarnie ruszać w bezkresne przestrzenie wyspy, w widoki zapierające dech w piersiach, możecie stać pod lub nad wodospadami, pływać w gorącej wodzie, oglądać lodowe laguny. Wszystko możecie. W Reykjaviku mieszka jednak jedna trzecia narodu, a jeśli liczyć obszar metropolitarny, to okaże się, że połowa Islandczyków mieszka właśnie tu, w stolicy i okolicach. A to znaczy jedno – tu musi się coś dziać. Reykjavik ci nie wybaczy, jeśli zostaniesz w nim tylko cztery godziny!

Na pewno dzieje się pogoda – żartuje znajoma mieszkająca w stolicy od kilku miesięcy – widziałam relacje na różnych blogach i na zdjęciach znajomych, piękne niebieskie niebo, cudowna atmosfera. Ale jak przywali takim wiatrem i deszczem jak mamy dzisiaj, to człowiek szybko zdaje sobie sprawę z tego, że to jest prawdziwy klimat stolicy Islandii. To nie jest kraj dla słabych ludzi, szczególnie nie dla tych, którzy lubią piękne słońce, spokojne powietrze i wysokie temperatury. Owszem, bywa tutaj pięknie, ale mimo wszystko, między nami tutaj a wybrzeżami Ameryki, nie ma nic, nic nas nie dzieli, pizga wiatrem i to porządnie! Nic mnie tak nie zahartowało w życiu jak to miasto! 

Gdy powoli przemieszczaliśmy się z naszego hotelu w kierunku ścisłego centrum Reykjaviku, silne podmuchy szalejącego sztormu dosłownie przesuwał nas o metr. Wiało tak bardzo, że trudno było skupić się na tym, gdzie człowiek podąża. Na szczęście szliśmy w kierunku Hallgrímskirkja, największego kościoła Reykjaviku i całej Islandii. Najbardziej charakterystyczna budowla stolicy, ikona miasta, wyraźnie góruje nad miastem i nie da się jej przeoczyć. To właśnie tam zaczynaliśmy przygodę z miastem, jak zawsze zresztą, od wejścia na najwyższy punkt i spojrzenia na miasto, w którego uliczki zaraz się wtopimy.

To właśnie ze szczytu Hallgrímskirkja Reykjavik widać jak na talerzu. Choćbym nie wiem jak chciał, nie mogę powiedzieć, że to miasto jest duże. Nie jest. Wszędzie dojdzie się pieszo, ale po co? Islandczycy kochają jeździć samochodami. Szczególnie po Laugavegur, głównej arterii miasta – mówi dziewczyna z recepcji – Tyle lat już tu jestem, że zaczynam ich w tym wszystkim coraz bardziej rozumieć. Bo w sumie w taką pogodę co tu można robić? Przychodzi piątek, a już w sobotę to w ogóle, Laugavegur stoi w korku. Wszyscy chcą się pokazać w swoich wypasionych samochodach, jak dorosłe dzieci! Po co iść przez ten wiatr, jak można przyjechać! A że nie będzie gdzie zaparkować? Zawsze coś się znajdzie! Najgorzej jest w sobotę. Wtedy, tu właśnie w Reykjaviku, mam wrażenie, że bawi się pół Islandii. Bawią się tak, że następnego dnia mają tylko nadzieję, że nie zobaczą swoich zdjęć na facebook’u. Nie byle jakich zdjęć, bo najczęściej takich, jak leżą twarzą do ziemi. Islandczycy, szczególnie ci stąd, uwielbiają się upijać – mówi Aga – możemy sobie żartować, ale to w sumie jest, i zawsze był, poważny problem na wyspie. 

Wszyscy, których spotykaliśmy w różnych zakamarkach Islandii, powtarzali, że jeśli nie chcesz spotkać lokalnych w basenach lub na gorących źródłach, spotkasz ich właśnie w nocy na mieście. Z tą tylko różnicą, że nie porozmawiasz z nimi na poważne tematy, bo Islandczyk, w przeciwieństwie do Polaka, przy alkoholu się nie otwiera i nie rozmawia o prawdach absolutnych naszego życia. Islandczyk chce się w spokoju upić. Przez wiele ostatnich lat stolica Islandii zrobiła wiele, by wypromować się na modną stolicę świata, gdzie odbywa się dzika impreza, jakich mało na naszym globie. I owszem, Reykjavik może być modny, owszem, odbywają się w nim dzikie imprezy, ale z tymi cenami alkoholu, nie może on wygrać z prawie żadną stolicą świata. Picie w Reykjaviku, nawet pomimo wysokich cen, nadal pozostaje główną rozrywką mieszkańców. Reykjavik nie wybacza! – mówi podekscytowany Szwed, który właśnie wybywa na imprezę i wypala z nami wieczornego papierosa na hotelowym parkingu – Wiecie jak tu się imprezuje!? Masz nic nie pamiętać, masz niczego się nie wstydzić, nikt ci niczego nie wypomni! Reykjavik nie wybacza trzeźwym ludziom o piątej rano w niedzielę! O piątek rano masz być pijany w sztok! Robię to tutaj co roku od dziesięciu lat! Polecam! – rzucił peta i idzie przed siebie. I na tym opowieść o pijackiej stolicy muszę skończyć, gdyż podchmielony Szwed ruszał na miasto dokładnie wtedy, gdy robi to większość Islandczyków, lekko po północy, czyli punktualnie o tej godzinie, gdy mój organizm grzecznie rozkazuje mi iść spać. Jak wielu obcokrajowców błąkających się po mieście w piątkowy i sobotni wieczór, zastanawiałem się, gdzie to dzikie imprezowanie, o którym tyle się mówi? Coś, co u nas zaczyna się w piątek o 19:00, tam rozkręca się na dobre po północy. Zmęczeni nudnym szukaniem dzikich imprez obcokrajowcy, już dawno zmierzają wtedy do hotelowych łóżek.

Kolejny dzień to spacer. Na wskroś leniwy. Wiatr już jakoś nie smagał nas tak bezwzględnie, temperatura poszybowała do dziesięciu stopni, zrobiło się przyjemnie. Weekendowy Reykjavik za dnia jest jeszcze bardziej sennym miastem. Peryferyjność potęguje prawie zerowy ruch samochodowy i powoli przesuwające się jednostki, które wczoraj straciły kontakt ze światem gdzieś między jedną ulicą, której nazwy nie umiem wymówić, a drugą, której także nie zapamiętałem. Przesuwamy się z Magdaleną powoli, bez słów spoglądamy w tych samych kierunkach i chyba rozumiemy się bez słowa, bo w jednej chwili zaczynamy rozmowę od tego samego wątku.

Spoglądaliśmy przed siebie na otwartą cztery lata temu Harpa – operę zbudowaną nad wodą. Nieopodal niej stoi rzeźba łodzi wikingów, którzy dopłynęli na Islandię i ją zasiedlili. Nie do końca zdawaliśmy sobie wtedy sprawę z tego, że po raz pierwszy od lat, na poważnie zaczniemy myśleć o tym, by z Polski wyjechać. Dla lepszego powietrza.

Exit mobile version