Site icon Wojażer

Seydisfjordur. Morska brama do Islandii

Najpierw lekko potrzęsło, potem odrobinę rzuciło. Dziwny asfalt – powiedziałem do Magdaleny – cholera, to nie asfalt. Chyba złapaliśmy gumę! Potem hamulec, dobrze, że szybko zwolniła. Dobrze, że nie pół godziny wcześniej, bo bylibyśmy po środku absolutnie niczego, z absolutnie żadnym zasięgiem i z żadną oponą zapasową, bo wypożyczalnia zapomniała ją włożyć do bagażnika a my, jakże inteligentni, nie pomyśleliśmy, aby to sprawdzić. Widziałeś te urwiska wcześniej? – pyta Magda – Nie ma szans, nie dotrzemy do Seyðisfjörður! 

Uważajcie na siebie na drodze z Egilsstaðir do Seyðisfjörður! – powtarzali wszyscy jak jeden brat, gdy padała w rozmowie nazwa tego urokliwego miasteczka na wschodzie Islandii. Jak jechałam tam pierwszy raz – opowiadała dziewczyna na recepcji w Reykjaviku – to musiałam się co chwilę zatrzymywać, żeby nie przegrzać silnika. Serio, trzeba tam uważać! – ostrzeżenie wybrzmiało na poważnie. Nie wiem jak to zrobimy – powiedziała Magdalena, gdy spoglądaliśmy na gumę. Odpaliła papierosa, nakręciła snapa i spojrzała na mnie. Grunt to dobry nastrój – pomyślałem. Nie mieliśmy koła zapasowego, nasza wypożyczalnia oddalona była jedyne 700 kilometrów jazdy, a wokół zdawała się tryumfować pustka. Jedynie biała plama gdzieś po środku wyblakniętej zieleni dawała odrobinę nadziei. Dom, biały dom! Albo farma jakaś! Dotoczyliśmy się powoli na totalnym flaku. Za drzwiami stała kobieta z dzieckiem. Najmocniej przepraszam – zacząłem nieśmiało – złapaliśmy gumę i nie mamy koła zapasowego. Czy jest może mąż? Był, wysoki i wielki jak wiking. Pierwszy wiking, który uratował nam wyprawę. Sveinn był rosłym, mocarnym człowiekiem. Dziarsko ruszył w kierunku samochodu, wsiadł za kierownicę i ruszył nim przez łąkę do swojej szopy. Nie ma problemu, nie jesteście pierwsi w tym roku! – zawołał przez otwartą szybę.

Islandczycy to specyficzny naród. Zamieszkujący obrzeża ludzkiego świata, krainę, w której przez wiele miesięcy panuje ciemność i przenikliwe zimno, mimo to należą do jednych z najbardziej optymistycznych nacji na świecie. Złapaliście gumę? Nic się nie stało! Þetta Reddast! – powiedział Sveinn – wszystko będzie OK! Þetta Reddast – to chyba jedna z najbardziej charakterystycznych fraz, jakich można nauczyć się na Islandii. Nie minęło czterdzieści minut, gdy znów mogliśmy jechać. Zaklejona i połatana opona miała nas dowieźć do Egilsstaðir, większego miasta w tej części Islandii, miejsca, z którego rozpoczyna się kręta i stroma droga do jednego z najbardziej uroczych zakamarków Islandii.

Zanim wjechaliśmy na ostatnie kilometry naszej trasy w tymże dniu, czekała nas wizyta w wulkanizacji, do której kontakt dał nam Sveinn, gdy zapewniał, że na pewno dojedziemy te pięćdziesiąt kilometrów. Nie mogłem się mu nawet odwdzięczyć żadną gotówką za pomoc, gdyż przez cały pobyt na Islandii nie widziałem na oczy ich waluty. Wszędzie można płacić kartą. Ot, taka wizja niedalekiej przyszłości spełniona w krainie niesamowitej natury! Nie mogłem wyjechać tak po prostu, przypomniałem sobie o pewnej rzeczy na tylnym siedzeniu samochodu. Pobiegłem do auta, gdzie leżało pół litra polskiej wiśniówki – Sveinn, uratowałeś nam tyłki! Nie mam Ci jak zapłacić, ale chciałbym dać ci to! Na chłodne islandzkie wieczory i na zdrowie! Sveinn uśmiechnął się, spojrzał przenikliwie na ilość procentów i pomachał na odchodne. Pięćdziesiąt kilometrów później parkowaliśmy na placu przed wulkanizacją.

Dziewięć lat już tu siedzę na Islandii – powiedział Robert, gdy poszliśmy zaciągnąć się fajkami z Polski – Na stałe w Reykjaviku, ale akurat mieli tutaj braki, bo im chłopaki poszły na urlop, więc przyleciałem im tu pomóc. – Obraca się na sekundę i krzyczy coś w perfekcyjnym islandzkim – Wsiadam w samolot z Reykjaviku do Akureyri, potem koło dwóch godzin i jestem w Egilsstaðir. Wiecie jak to jest, przyjechałem na chwilę, zostałem na dłużej. Nie ma co narzekać, żyje się tu dobrze. – zaciągaliśmy się przy popołudniowym wietrze, gdy Magdalena zapytała o język, jeden z najtrudniejszych, jakie słyszeliśmy – A tam! Nauczyłem się go, bo jest mi łatwiej. Niby można się z nimi wszystkimi – pokazuje na Islandczyków – dogadać po angielsku, ale żeby wejść w ich wewnętrzny krąg, trzeba znać ich język. Poza tym wiecie, po prostu żyje się im łatwiej! 

Robert potwierdził tylko to, co powszechnie mówi się o Islandczykach. Mogą zdawać się zamkniętymi w sobie, mogą nawet wiać chłodem, mogą tworzyć jeden z najmniejszych narodów na świecie, ale nie są zamknięci na innych – obcych. Nie trzeba być jasnowłosym i niebieskookim człowiekiem, by stać się jednym z nich. Trzeba za to mówić ich językiem i znać ich kod kulturowy, by wejść głębiej w islandzką rzeczywistość. Niedopałek do kosza, absolutnie nie na ziemię! Auto wjeżdża na warsztat, nowe opony wstawione, dzień uratowany. Tylko uważajcie po drodze do Seyðisfjörður – dodaje Robert – piękna droga, będziecie tam w pół godziny, tylko po prostu jedźcie ostrożnie, bo wielu tam się doprosiło o tragedię. 

W czerwcowy, letni wieczór tego roku niespodziewana tragedia wdarła się w życie mieszkańców Seyðisfjörður i nie była to wina obcokrajowców, sprawców ogromnej ilości wypadków na Islandii. Siedemnastoletnia dziewczyna, pasażerka samochodu prowadzonego przez cztery lata starszą towarzyszkę, zginęła w wypadku samochodowym. Jechały szutrową drogą, gdy nagle straciwszy kontrolę, runęły dziesięć metrów w dół fiordu. Pomimo wysiłku służb ratunkowych, dziewczyna zmarła po przetransportowaniu samolotem do Reykjaviku. Ksiądz Sigríður Rún Tryggvadóttir, pasterz lokalnej wspólnoty, wspomniał na uroczystości żałobnej, że w tak małej społeczności, każdy odczuwa tę stratę. Bo i owszem, przy całym ogromie bogactwa natury, społeczeństwo islandzkie jest niezwykle kameralne, zaś relacje w nim panujące, niezwykle intymne. Już wystarczająco ciasny jest Reykjavik, stolica kraju i największe miasto wyspy. Jak więc ciasno musi być w maleńkim Seyðisfjörður na jej wschodnich krańcach? I nawet nie chodzi tu o przestrzeń sensu stricte, tylko ludzi właśnie. Wszyscy wszystkich znają. Dosłownie.

Droga w gruncie rzeczy nie była taka straszna. To trochę jak nakręcanie emocji, by podróżni czuli jeszcze większy dreszczyk emocji. Owszem, jest stroma i malownicza, i tak, wznosi się na wysokie góry aby potem opaść w kierunku doliny wciśniętej we fiord, ale nijak ma się do kilkunastu kilometrów, które musieliśmy pokonywać codziennie, by wjechać pod nasz dom na Teneryfie. Nie ma się co bać, a Seyðisfjörður ominąć nie wolno. Zbyt wiele się wtedy traci.

Seyðisfjörður to niewielkie miasteczko wciśnięte w koniec fiordu, którego najwyższe szczyty przekraczają 1000 metrów nad poziomem morza. Ponad sześciuset mieszkańców tej osady tworzy specyficzną, dobrze zgraną i przedsiębiorczą społeczność, która w ostatnich latach przekształciła się z typowej miejscowości rybackiej na bramę dla ciągle rozwijającego się sektora turystycznego. Tym, co najbardziej odbija się na krajobrazie i historiach z okolicy, jest z pewnością wielki prom Ms Norrona firmy Smyril Line, który łączy Islandię z Europą. To z nim wiążą się różne historie, które krążą w lokalnych mediach i historiach powtarzanych między mieszkańcami.

W dniach, gdy przyjechaliśmy do Seyðisfjörður, miasto nadal żyło historią duńskiej pary zatrzymanej kilka dni wcześniej podczas opuszczania promu, który właśnie przypłynął z Europy. Niespecjalnie ukryte w ich samochodzie 70 kilogramów narkotyków, miało być jednym z największych przemytów w historii Islandii. Towar wart miliony dolarów miał trafić – no właśnie – nie do końca wiadomo gdzie. Zatrzymani nie przyznają się do kontaktów z kimkolwiek na wyspie i jak na razie żaden Islandczyk nie jest w kręgu podejrzeń. Inteligentnym inaczej przemytnikom, grozi teraz do 12 lat więzienia.

Czuć nadchodzącą zimę, a wraz z zimą przychodzi piękno i strach jednocześnie. Ponoć właśnie zimą miasteczko nabiera największego uroku. Przez trzy godziny dnia niebieskie, mroźne niebo kontrastuje z zalegającym wszędzie śniegiem, zaś w nocy osada zmienia się w świąteczną bajkę. I wszystko byłoby piękne, gdyby nie to, że w trudnych, zimowych warunkach, droga łącząca Egilsstaðir z Seyðisfjörður naprawdę bywa nieprzejezdna. Znika niejako. Zasypana śniegiem i lodem staje się jedynie stokiem stromej góry, która oddziela cywilizowany świat od osady na końcu fiordu. I ten temat ciągle istnieje w rozmowach, gdy wracają pogłoski o tym, iż islandzki rząd rozważa przeniesienie portu dla europejskiego promu  z Seyðisfjörður do leżącego bardziej na południe Eskifjörður. Na początek w okresie zimowym, ale każdy dobrze wie, że byłby to początek końca dla ichniejszej wspólnoty. My już jesteśmy zadłużoną gminą – mówił wąsaty mężczyzna przy barze do innego, z wyglądu anglosaskiego, typa – jak zabiorą prom, będziemy żyć na garnuszku państwa. Widzisz go? – pokazuje na prom – 180 pasażerów i 30 samochodów przypłynęło tym rejsem. A wiesz ile miesiąc temu przypływało jednym promem? Ponad tysiąc osób! Przecież nic tu nie będzie, jak przeniosą to do Eskifjörður!

W sumie jak szybko Seyðisfjörður się pojawiło, tak szybko może zniknąć. Na stałe na mapie pojawiło się lekko ponad 150 lat temu. Najciekawsze drewniane budynki pochodzą właśnie z tych czasów, gdy większość mieszkańców poświęcała się łowieniu ryb i polowaniu na wieloryby. Wraz z powolnym upadkiem rybołówstwa w tym rejonie, bardzo szybko zagospodarowano te zabudowania pod obecną, główną gałąź – turystykę.


Turyści, mieszkańcy i zupełnie przypadkowe przybłędy, wieczorami siedzą w Bitro Skaftfell. Trudno tam o miejsce. Wbiliśmy się w ostatni stolik i czekając na przepyszną baraninę, wsłuchiwaliśmy się w to, co brzmiało wokół. Gwar miasta, gdzie każdy zna każdego, a jednocześnie dzień w dzień spotykają kogoś nowego wraz z jego historiami z zakątków globu. Chyba nie ma budynku w tym mieście bardziej jednoczącego aniżeli Skaftfell właśnie. Bistro to tylko grunt, tylko część historii tego budynku, który przez lata był domem znanego islandzkiego artysty – Asgeira Emilssona. Po jego śmierci budynek stał się centrum kulturalnym, domem dla wielu wystaw i wydarzeń kulturalnych, które mają miejsce w pomieszczeniach powyżej bistro. Energia tego miejsca i ludzi, którzy w nim działają, sprawiły, że Skaftfell otrzymał narodową nagrodę za ogromne osiągnięcia w propagowaniu kultury na obszarach wiejskich.

Po kolacji w Skaftfell, trzeba koniecznie zajść do Kaffi Lara, jakieś trzysta metrów w kierunku „centrum osady” tuż przed niebieskim kościołem. Budynek przy zakręcie trudno ominąć, od razu widać go z oddali. Przy barze warto zagadać do właściciela, Eythora Thorissona, który jest skarbnicą wiedzy o mieście i tym, co się w nim dzieje. Można by zostać tu alkoholikiem – powiedziała Magdalena patrząc w kufel piwa – Bo co innego oprócz oglądania telewizji, siedzenia na fejsie i spotykania się z innymi ludźmi, których znasz, można tutaj robić? I niestety nie mijała się z prawdą. Bo alkohol i jego spożycie to na Islandii bardzo duży problem. Ale o tym już w innej historii.

65.259849-14.010116
Exit mobile version