Site icon Wojażer

Islandia. Luźne obserwacje z kraju, do którego masowo latają Polacy

Processed with VSCO with e1 preset

Kiedy w 2008 roku Jón dowiedział się o krachu, chwycił się za głowę. Jak to możliwe? O co chodzi? W ciągu chwili banki Islandii stały się zupełnie niewypłacalne, zaś oszczędności ludzi stopniały o średnio 30 procent. Podobnie jak wartość ich nieruchomości, model dobrze znany w świecie zachodnim w ostatnich latach. Jón wybrał się tego dnia na basen, jak wielu Islandczyków, dla których tradycja to rzecz święta. Wraz z innymi poszkodowanymi utyskiwali na banki, na rząd, na zachodnie mocarstwa. Jedyne, czego głośno nie mówili to to, że sami sobie byli winni. A przynajmniej w połowie. Drugą połowę dzierżyły banki. W kraju, który od stwórcy otrzymał nieziemskie widoki i bogactwo flory i fauny, klimat nie rozpieszczał nigdy. Deszcz, chłód, porywisty wiatr i w końcu zima oraz krótkie dni, gdy słońce wstaje na maksimum 3 godziny, to nie są komfortowe warunki Hiszpanii. Wszystko to hartowało kolejne pokolenia wyspiarzy. Natura dokonywała naturalnej selekcji. Jednostki słabe miały nikłe szanse na przeżycie. Współczesne społeczeństwo islandzkie to nadal ludzie zdrowi, wysportowani, silni, prawie obojętni na trudne warunki atmosferyczne, ludzie żyjący najdłużej w Europie, niczym Japończycy z Okinawy. Ludzie, którzy przez wieki wiedzieli, że tylko ciężką pracą przetrwają i osiągną jakikolwiek dobrobyt.

Do momentu, gdy klasyczna, niewidzialna ręka rynku nie sięgała do Islandzkich miast i miasteczek, wsi i pojedynczych chat rozrzuconych po wyspie, życie toczyło się wokół określonych prac – połów ryb, hodowla owiec i koni, prace budowlane. Dopiero na początku XXI wieku, zamroczeni perspektywą łatwiejszego zarobku, zaczęli Islandczycy ufać ponadprzeciętnie inteligentnym i marketingowo mistrzowskim, bankowcom. Nagle okazało się, że wcale nie trzeba tyrać do upadłego, by dojść do dobrobytu i pomnażać swój majątek. Inwestycje w fundusze, łatwy dostęp to kredytów, wszyscy znamy to z historii ostatnich lat. Jednak chyba żaden kraj na świecie nie odczuł tego tak bardzo jak Islandia. W szczycie kryzysu dług publiczny urósł z 28 do 90 procent. Kiedy Jón i jego koledzy przemyśleli to, co się stało, angielskie i holenderskie rządy  zaczęły pytać o depozyty swoich obywateli utopione w islandzkim banku Icesave, łącznie 5,5 miliarda funtów. Islandczycy, potomkowie wikingów, Włosi Skandynawii, jak nazywa się ich na północy, powiedzieli „Basta!”. Rząd zadeklarował, że nie będzie spłacać długów nieodpowiedzialnych banków, zaś między Islandią a wspomnianymi krajami rozpętała się polityczno-ekonomiczna wojna, która była ostatecznym gwoździem do trumny dla islandzkiej gospodarki. Kraj padł. Jón, jego koledzy, koledzy kolegów, kuzyni kolegów i ich bracia, w końcu wyszli na ulicę. Obalili nieudolny i znienawidzony rząd. Tenże rząd podpisał bowiem porozumienie według którego każdy obywatel Islandii obciążony zostanie obowiązkiem spłaty kilkunastu tysięcy euro na rzecz banków Anglii i Holandii. W kraju, gdzie mieszka lekko ponad 300,000 ludzi, pięć i pół miliarda funtów to kwota astronomiczna. Jón i inni powiedzieli dość! W referendum zdecydowano, że Islandia nie dotrzyma porozumienia. Pierwszy i jedyny kraj, który stwierdziwszy, że zasady wolnego rynku są złe, po prostu zmienił zasady.

Różnica między Jónem a jego kolegą z obecnie okaleczonej Grecji, czy Stanów Zjednoczonych czasu największego kryzysu, jest jednak taka, że Islandczyk, mając trzy Land Rovery przed kryzysem, po kryzysie nadal ma trzy Land Rovery. Land Rovery, których nie sprzeda, bo nie ma komu sprzedać. Dom, który nikomu nie sprzeda, bo jest wart mniej niż jego kredyt. Islandia nigdy nie była rajem socjalnym jak Norwegia czy Szwecja. Teraz jest nim jeszcze mniej, ale mimo wszystko społeczeństwo potomków wikingów zachowało swoje minimum bezpieczeństwa socjalnego. Na pięknej wyspie może nie jest najpiękniej, ale nie jest też najgorzej.

Polska: 38 milionów mieszkańców. Islandia: 0,32 miliona mieszkańców. Ponad sto razy mniej. Kraków, prawie milion mieszkańców. Reykjavik, najbardziej północna stolica świata, 120 tysięcy mieszkańców, trochę tylko więcej niż Tarnów. Kraków, prawie 10 milionów turystów w minionym roku. Islandia, prawie milion w minionym roku, jedynie 300 tysięcy w roku 2000. Polska: znak drogowy co 15 metrów, Islandia: jakiś znak drogowy co kilkadziesiąt kilometrów. „Skala” to ważne słowo podczas pobytu na Islandii.  Kraj, w którym zdaje się, że wszystkiego jest mniej, nadal potrafi zaoferować podróżnym dużo więcej: doznań, widoków, wolności, jakości. Także zarobków, to też.

Polacy. Na Islandię przybyli masowo po wejściu Polski do Unii. Za pracą najczęściej. Latają tam też teraz. Masowo, częściej za widokami niż pracą. Trochę jak Azjaci, którzy zdominowali krajobraz posezonu. Jeśli po środku niczego spotkasz kogoś, kto nie jest Azjatą, jest spora szansa, że będzie Polakiem. Na nic ta informacja akurat się nie przyda, bo o dziwo, nasza nacja do specjalnie rozmownych nie należy. Często ma problem z powiedzeniem zwykłego „Cześć”. Najczęściej milczy. Jakby szukali wyciszenia od głośnej Polski. Czasami po prostu przechodzą na angielski, a nuż ich nikt nie rozumie, szczególnie rodak, z którym nie chcą zamienić słowa. Wyjątkiem zdają się być polscy emigranci. To mili ludzie, zdaje się, że odrobinę inni od tych, którzy wyjechali do Anglii czy Niemiec. Trzeba przecież mieć w sobie element szaleństwa połączony z odwagą, by akurat wyjechać tam, na daleką, naprawdę daleką północ. Ci, których spotkaliśmy, a mieliśmy szansę spotykać ich w różnych zakątkach wyspy, okazywali się ludźmi niezwykle pomocnymi i sympatycznymi. W przeciwieństwie do turystycznych współbraci. Ci, jak wspominałem, kontemplowali ciszę lub praktykowali między sobą język angielski. Magdalena, przyzwyczajona do ciągłego kontaktu z ludźmi, długich rozmów, ciągłego poznawania kogoś nowego, czuła się jak na wakacjach u Kamedułów na Srebrnej Górze.

Lotnisko. Kiedy przylatuje samolot z Gdańska, straż graniczna uaktywnia się jak przy żadnych innych lotach. – mówi Agnieszka, mieszkająca w Reykjaviku od siedmiu lat – Widziałam to na własne oczy. Zatrzymują co drugą, co trzecią parę tuż przed wyjściem do hali przylotów i konfiskują: krakowska sucha, salami, kiełbasy wędzone. Wiele jest rzeczy na liście zakazanych produktów, które idealnie nadają się na podróż, ale potem przepadają. – Wzrusza ramionami – Ale Islandczycy to nie Niemcy, to nie Norwegowie. Oni tego nie wyrzucają do kosza, tylko zabierają dla siebie, potem dzielą się po zmianie i mają niezłą ucztę. Dla nich nie ma znaczenia, że większość tych ludzi to turyści, którzy zabrali prowiant na tygodniową objazdówkę wokół wyspy. Im się wydaje, że każdy z nich przyjechał tutaj do pracy. Ja i tak w większości latam z Berlina, cisza, spokój, żadnych kontroli po przylocie – kończy Aga.

Tych legendarnych przeszukań spodziewaliśmy się także my. Jak każdy myślący logicznie rodak, zaplanowaliśmy część przestrzeni w bagażu na prowiant. To prosta sprawa – zamiast robić wielkie zakupy w islandzkim Bonusie, przywozimy ze sobą wszystko co niezbędne, tym samym zostawiając więcej środków na kulinarne wypady oraz piwo lub inne przyjemności po całym dniu zwiedzania. Zupełnie nie pomyśleliśmy, że przecież lecimy Lufthansą z Frankfurtu, niby nic szczególnego, a jednak. Chwilę po nas wylądował samolot z Tokio-Narita. Nikt ze strażników granicznych nawet nie wyszedł ze swoich pomieszczeń. Niemcy i Japończycy nie przywożą suchych kiełbas i salami. Oni po prostu wydają swoje euro i jeny na miejscu. Drogo? No może trochę drogo, odrobinę więcej niż w Berlinie czy Tokio. Dla Polaka, powiedzmy sobie szczerze, jest bardzo drogo. Strażnicy zostali więc w swoich kanciapach. O 19:00 i tak wyląduje samolot z Polski. Będzie coś ciekawego (i darmowego!) na kolację.

Gdy islandzki urząd statystyczny zamykał swoje obliczenia piętnaście lat temu, wyszło mu, iż ten mały kraj po środku północnego Atlantyku, odwiedziło w roku 2000 lekko ponad 300,000 osób. Prawie tyle, ile wynosiła populacja Islandii. Osiem lat później liczba odwiedzających przekroczyła pół miliona. W zeszłym roku Islandię odwiedziło ponad 900,000 osób, zaś w tym roku liczba ta najprawdopodobniej dojdzie do miliona lub już do tej liczby doszła. I tak na przestrzeni kilku lat, Islandia przestała być kierunkiem niejako elitarnym. Na dobre dołączyła do świadomości masowego turysty i na stałe zagościła na mapie  popularnych miejsc do odwiedzenia. Pamiętam, gdy zaczynałam latać na Islandię, za bilet trzeba było często zapłacić od 1500 – 2500 złotych za osobę – wspominała Aga – teraz mogę odwiedzić rodzinę w Polsce za jakieś grosze, choć przyznaję, ta mała torebka w Wizzair jest cholernie irytująca, po dokupieniu bagażu, te ceny już nie są takie mega, są po prostu bardzo dobre, i tyle. 

Ci, którzy mają tam rodzinę, masowo odwiedzają swoich krewnych, wpadają na krótkie wakacje, a czasami po prostu, żeby zarobić podczas wakacyjnej przerwy między studiami. Polacy to największa mniejszość narodowa na Islandii. Pojawiali się tam od czasu do czasu na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci, ale na dobre, i to dosyć niezauważenie, nagle, pojawili się w okolicach wejścia Polski do Unii. Wielkość naszej diaspory oscyluje wokół 10,000 osób na 300,000 mieszkańców wyspy, to ponad 3 procent społeczeństwa i 40 procent wszystkich mniejszości na wyspie. Trudno ich ocenić jednoznacznie – mówi inna Polka, którą poznaliśmy w jednym z hoteli, w którym przyszło nam się zatrzymać – Jedni są naprawdę świetnymi ludźmi. Są tu wszyscy: muzycy, naukowcy, robotnicy, pracownicy sortowni ryb, pracownicy sektora turystycznego. Ja jestem na Islandii od czterech lat i powiem Wasz szczerze, Polacy potrafią bywać nieznośni, jak wszystkie nacje. Zresztą, sami się przekonacie! Często jest tak, że pojedyncze jednostki pracują na opinię większości. Kilka lat temu w Reykjaviku nikt nie zamykał samochodu na noc. Teraz zamykają. Żartujemy, że to przez to, iż tylu Polaków teraz tutaj mieszka – uśmiecha się na koniec.

Dystans do własnego narodu i umiejętność żartowania z samych siebie to rzecz dobra, w rzeczywistości oczywiście nie ma związku między ilością przestępstw a ilością członków danej mniejszości. Islandia zawsze była, i nadal jest, krajem o szokująco niskim poziomie przestępczości. To po prostu kraj bezpieczny, jeden z najbezpieczniejszych na świecie. I przy okazji kraj widoków najpiękniejszych, powalających, obezwładniających. Większość ludzi przylatuje do nas dla nieskazitelnej natury, dla widoków jak z kosmicznej pocztówki – mówi właściciel sklepu w centrum Reykjaviku – to nasze największe skarby, to prawda. Ale mamy też niesamowitą kulturę, kawał historii za sobą, mamy piękne sagi i literaturę na światowym poziomie, mamy muzykę i mamy Bjork! 

Islandczycy, w opowieściach Polaków odwiedzających ten kraj, są jakby niewidoczni, niczym  trolle i elfy, w które wierzy większość dorosłej populacji tego kraju. Czy ktoś oprócz Karaboska lub Islenskii, którego poznałem na Arktyce, zauważył, że w ogóle ktokolwiek na tej wyspie mieszka? Być może to przywilej zarezerwowany dla tych, którym przyszło tam mieszkać? Może wcale nie jest łatwo poznać mieszkańców tej wyspy, którzy nie należą raczej do wylewnych i do których długo trzeba docierać, aby ich poznać? Być może jest też tak, że 300,000 Islandczyków cieszy się, że ten milion, który dociera na ich wyspę, nie zauważa, że ktoś tam rzeczywiście mieszka? Bo jakież byłoby uciążliwe życie, gdyby każdy z nich musiał co roku rozmawiać ze statystycznie trzema obcokrajowcami? Zdaje się, że wszystkie strony wygrywają na obecnej sytuacji. Decydując się na spanie w pokojach gościnnych zamiast pod namiotem, stawiałem sobie za zadanie – postaraj się wejść z butami w ich życie chociaż na chwilę. Poobserwuj, podpytaj, porozmawiaj. Pod namiotem mogłem rozmawiać z kamieniem, być może usłyszałbym szepty trolla, ale czy opowiedziałby mi o tym, jacy są współcześni Islandczycy i jaka jest ta cała, tak bardzo kochana, Islandia?

O nich, o ludziach i ich kraju, będzie w dalszych historiach.

Exit mobile version