Site icon Wojażer

Weekend w Kijowie. Sceny z miasta, gdzie wygrała rewolucja

Tylko co to za wygrana? Rewolucje mają to do siebie, że burzą coś starego z nadzieję na zbudowanie czegoś nowego, lepszego. Pomarańczowa rewolucja, która zdaje się być teraz odległa o lata świetlne, obiecywała nową Ukrainę tak Ukraińcom jak i Europie. Nadzieje na lepsze tak samo szybko zmarnowano, jak szybko je rozbudzono. Jednak raz spróbowana wolność pozostaje i trudno ją odebrać. Wygrana Janukowycza jakiś czas po Pomarańczowej Rewolucji, była policzkiem dla Ukrainy i Europy. Zamaskowany zbir kreował się na człowieka, który chce poprowadzić Ukrainę na dalszą ścieżkę rozwoju i integracji ze światem Zachodu. Jedyne, czego tak naprawdę pragnął, to pozostanie w rosyjskiej strefie wpływów oraz zapewnienie sobie i swojej rodzinie dostatniego, jeśli nie pełnego przepychu, życia w luksusie, życia dla władzy, czegoś, co pociąga bardziej niż pieniądze. Dobrze dla niego, że uciekł – mówi Wasyl – w przeciwnym wypadku skończyłby jak Ceausescu w Rumunii, z kilogramem kul w klatce piersiowej – dokończył zaciągając się papierosem. Pomarańczowa rewolucja to polityczna prehistoria. Prawdziwa historia współczesnej Ukrainy rozegrała się na przełomie 2013 i 2014, w czasie, kiedy początkowo pokojowe protesty Euromajdanu, ludzi wkurzonych policzkiem, jaki zafundowałam im Janukowycz, prezydent, który postanowił, że żadnej integracji z Europą nie będzie, przerodził się w konflikt, który chyba na zawsze odmienił naszego wschodniego sąsiada.

Do Kijowa wyruszyłem spontanicznie. Pojechałem na chwilę, dosłownie na kilka godzin. Nie po to, by zwiedzać, gdyż bywałem w tym mieście wielokrotnie, ale po to, by zastanowić się jak je opisać. Często spoglądałem na moje zdjęcia ze stolicy Ukrainy i nie mogłem się do niczego zebrać z prostej przyczyny – tak wiele się tam wydarzyło, że czułem, iż tekst będzie niepełny bez choćby krótkiej wizyty. Kijowa nie musiałem poznawać, bo znałem go już jak dobrego przyjaciela. Chciałem za to zrozumieć, jak zmienił się on od naszego ostatniego spotkania.

Lotnisko Katowice

Ilekroć przekraczam polsko ukraińską granicę, jest to albo Medyka nieopodal Przemyśla, albo lotnisko – we Lwowie lub Kijowie. Do Kijowa zawsze latałem z Katowic, bo to połączenie najbardziej wygodne, a przy tym zupełnie inne niż to oswojone przez lata przejście piesze. Nie ma mrówek stojących na parkingu z dwiema paczkami papierosów i butelką wódki, nie ma depresji wyludnionych wiosek pogranicza. Jest śmiech, są iphony, są wymuskane Ukrainki, zawsze szczupłe  i w najlepszych kreacjach. W niewielkim sklepie bezcłowym kobieta w eleganckim kapeluszu kupuje dwie butelki perfum na prezent. Tysiąc sto złotych poproszę – mówi kasjer. Z pliku studolarówek wyciąga trzy banknoty i płaci. W lotniskowej kawiarni tuż obok nie słychać rozmów, nikt nie narzeka, nie dyskutuje o police. Są za to obiektywy złotych iPhonów skierowane na poranną kawę. Snapchat: piję kawę na lotnisku. Instagram: morning coffee at #katowice. Facebook: w podróży z Katowice do Kijów.

Lotnisko Kijów Zhuliany

Zawsze lądowałem na lotnisku Kijów Borispol, kawał drogi od miasta. Centralne lotnisko Zhuliany było w tym czasie sowieckim barakiem, który nie nadawał się do przyjmowania lotów międzynarodowych. Jedyny powód dla którego warto było tam zajrzeć to skansen radzieckich samolotów, które można było z bliska oglądać, a do niektórych nawet wejść i usiąść za sterami. Wszystko zmieniło się od czasu Euro 2012 i tak Kijów dorobił się niewielkiego, aczkolwiek nowego terminala w centrum miasta. Lądując na Zhulianach warto siedzieć po prawej stronie, bo widoki na złote kopuły Ławry Pieczerskiej robi wrażenie. Spoglądając na to ogromne miasto z tej do tej pory nieznanej mi perspektywy, zrozumiałem, że warto było wpaść, choćby na chwilę.

Panie – mówi taksówkarz, z którym jadę do centrum – wiele dobrego się dzieje w Kijowie! Nie będę mówić za inne regiony, ale tu naprawdę czuć zmiany. Może i ceny poszły w górę, może inflacja jest wysoka, ale wyobraź sobie – ciągnie Wołodia – mamy policję zamiast milicji! Nie mają już tych wielkich ruskich kapeluszy tylko zwykle czapeczki. Ubrani na czarno z odznaką na piersi wyglądają jakby wrócili z Ameryki. Ale wyobraź sobie, chodzą po mieście, pomagają, kierują, są pomocni! – emocjonuje się zmianą, która weszła w życie z początkiem lipca tego roku.

Sobór św. Włodzimierza

Na ławkach wokół świątyni rozsiadły się kobiety w chustach pozwalając, by słońce lekko tylko muskało ich twarze. Pośród gęstej zabudowy malutki park przy soborze stanowi oazę, do której zachodzą mieszkańcy, by na chwilę odpocząć od gwaru miasta i nagrzanego betonu, którego wokół wylano pod dostatkiem. Zawsze zadziwiało mnie jak wiele osób, niezależnie od wieku, odwiedza cerkwie. Spoglądałem na raz po raz wchodzące i wychodzące osoby, które odwiedzały świątynie. Czasami tylko na chwilę, przeżegnać się, zapalić świeczkę, postać moment w skupieniu, a potem ruszyć dalej swoją drogą. A może to charakterystyczne dla miejsc skonfliktowanych, których mieszkańcy w świątyniach szukają jakiegoś ukojenia?

Dzień w Kijowie zaczynam od tego, dotychczas zapomnianego przeze mnie, miejsca. Jest to główny kościół ukraińskiego kościoła prawosławnego patriarchatu kijowskiego. Tak się składa, że część wyznawców prawosławia na Ukrainie podlega patriarchatowi moskiewskiemu, co w obecnej sytuacji politycznej wygląda tak, jakby część polskich katolików podlegała kurii berlińskiej zaraz po zakończeniu wojny. Co wyróżnia to miejsce od innych soborów to fakt, że wszystkie nabożeństwa odprawia się tutaj po ukraińsku, w języku, który nieczęsto słyszałem w stolicy ukraińskiego państwa. Gdy lata temu po raz pierwszy podróżowałem po Ukrainie, zaczynałem od Odessy, potem jechałem w kierunku Kijowa, w żadnym z tych miejsc nie słyszałem języka innego niż rosyjski, dopiero w swojskim Lwowie, bastionie ukraińskich prawicowców, usłyszałem, jak brzmi ten język naprawdę. W postmajdanowym Kijowie drugiej generacji ukraiński słuchać coraz bardziej, co nie zmienia faktu, iż ulica nadal mówi językiem, już nie tak bratniego, rosyjskiego narodu.

Spoglądam na piękną, do bólu żółtą świątynie, po czym ruszam utartymi szlakami, po których chodziłem już wielokrotnie.

Sobór Mądrości Bożej

Ukraina nie ma się dobrze, ta korupcja ją kiedyś zabije – często słyszę to zdanie, gdy rozmawiam na temat Ukrainy lub z Ukraińcami. Korupcja to prawdziwy rak, który trawi to społeczeństwo i póki co, zdaje skę nieuleczalny. Na drzwiach soboru wisiała kartka, że tego właśnie dnia zwiedzanie kończy się o 15:00. Jest kilka minut po, więc już w zasadzie akceptuję fakt, iż nie zrobię sentymentalnej wizyty w jednym z moich ulubionych budynków sakralnych, w cerkwi wpisanej na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Jednak strażnik, którego niewątpliwie zainteresował mój profesjonalny aparat, zwęszywszy okazję, bez zbędnych ceregieli chwycił mnie na bok i stwierdził, że mnie wpuści. Minął ze mną bramę, zaprosił  do środka i dodał – czterdzieści hrywni, sześć złotych z lekkim hakiem, przeliczyłem szybko. Niespecjalnie sprawę przemyślawszy, niczym klasyczny homo sovieticus, dałem w łapę bez wahania. I choć sobór miałem dla siebie na własność, czułem pewien niesmak dołożywszy się do ukraińskiej, odwiecznej, korupcyjnej rzeczywistości.  Jak przy poprzednich wizytach wszedłem wysoko na dzwonnicę, by z góry popatrzeć na majestatyczne, złote kopuły położonego nieopodal, błękitnego monastyru św. Michała Archanioła.

Sobór Sofijski to miejsce, które będąc w Kijowie, odwiedzam zawsze. Należy do najstarszych zabytków Ukrainy i całej Rusi Kijowskiej, a jego początki sięgają ponad tysiąc lat wstecz do czasów, gdy Rusią władał Włodzimierz I Wielki. Niewiele brakowało, a na miejscu tego monastyru oglądalibyśmy dziś jakiś radziecki pałac – powiedział lekko wstawiony tygrys, który podszedł do mnie na placu przed soborem i zaprosił do pokazania środkowego palca Putinowi – Radziecka hołota chciała to wysadzić w powietrze tuż przed nadejściem Niemców, dopiero oni rozminowali kompleks. Jestem Michaił – przedstawił się szybko – dasz jakiegoś grosza? Tygrys miał rację, rzeczywiście sowiecka władza pierwszych lat komunizmu chciała całkowicie wyplewić religię z życia  społeczeństwa i tylko utworzenie muzeum na miejsce ośrodka kultu, uchroniło je od bolszewickich zapędów.

A co do podchmielonego, aczkolwiek sympatycznego zwierzaka, takich tygrysów zagadujących do każdego turysty-przychodnia w Kijowie zrobiło się sporo. Każdy szuka swojej szansy na zarobienie jakiegokolwiek grosza w tych totalnie niepewnych czasach. Częstuję go polskim papierosem, wręczam dwuzłotówkę i ruszam przed siebie.

Monaster św. Michała Archanioła o złotych kopułach

Jeśli gdzieś w tym ogromnym i ruchliwym mieście można odnaleźć spokój, to właśnie w monastyrze św. Michała, miejscu ślubnych sesji fotograficznych, które widywałem za każdym razem, gdy odwiedzałem to miejsce. Pomimo swojego niesamowitego piękna, to, co można dziś obserwować, to pieczołowicie odbudowana budowla, którą fanatycznie antyreligijne władze sowieckie w całości zniszczyły w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Za pomocą dynamitu zrównano z ziemią jeden z najbogatszych klasztorów Rosji czasów przed-radzieckich. Destrukcyjna rola Rosji już dawno odcisnęła swoje piętno na tym wiecznie uciśnionym narodzie, który przez wieki żył pod butem czy to wielkiej Rzeczypospolitej, czy też jeszcze większej Rosji.

Siedząc na ławkach wokół monastyru odnalazłem ten sam spokój i ciszę, jaka zawsze towarzyszła mi w tym miejscu, jednak coś się wyraźnie zmieniło. Na murach okalających kompleks wiszą teraz zdjęcia ludzi,  ofiar, zaginionych, prawdziwe twarze prawdziwych ludzi, których straciły rodziny przychodzące teraz z kwiatami i zniczami. W lutym 2014 roku, w czasie apogeum walk na Majdanie, w monastyrze urządzono szpital polowy dla rannych w ulicznych walkach z oddziałami reżimowego Berkutu bezwzględnie strzelającego do obywateli swojego własnego państwa. To pierwsze miejsce tego dnia, które najmocniej pokazało mi, że wróciłem do Ukrainy innej niż ta, którą pozostawiłem w e wspomnieniach ze swoich częstych wizyt.

Tuż obok monastyru, na budynku mieszkaniowym ukrytym za drzewami parkowymi wzdłuż ulicy Michailowskiej, spoglądała na mnie twarz. Alexandre Farto, portugalski artysta bardziej znany jako Vhils, przyjechał do Kijowa, by wykonać mural przedstawiający jedną z pierwszych ofiar Euromajdanu – Siergieja Nihoyana. Między Vhilsem a nowymi ukraińskimi władzami jest pewna zbieżność poglądów na świat – Czasami – wieżą obie strony – trzeba coś zniszczyć, by zbudować coś nowego. Vhils zniszczył wcześniej zamurowaną ścianę budynku, by utworzyć ten mural, Ukraińcy zniszczyli system, by utworzyć nowe państwo. A ja, jak w przypadku Pomarańczowej Rewolucji, z rezerwą podchodzę do tego, co z tego wyjdzie. W Kijowie jest lepiej – mówią ludzie. Ale Kijów to nie cała Ukraina – myślę sobie. Nie ma już Krymu, Donbas jest stracony, w większości regionów nie ma pracy, Nic, jak by to rzekł Pan Kononowicz, nie ma.

Andrijewski Uzwiz, Padół i Funicular

Jeszcze chyba nie byłem mentalnie gotowy na spotkanie z tą niedawną, krwawą historią. Spacerując po słoneczny Kijowie skierowałem się na chwilę do miejsca, po którym zawsze lubiłem chodzić. Brukowana, kręta i stroma, spadająca w dół ulica Andrijewskij Uzwiz, to jedno z ulubionych miejsc Kijowian, którzy tłumnie przybywają w okolicę na weekendowe włóczenie się bez specjalnego celu. To tam znajdowałem zawsze urokliwy i raczej intymny Kijów, miasto bardziej z czasów carskich aniżeli radzieckich, miejsce uwiecznione przez Bułhakowa i opisane w niezwykłym muzeum Jednej Ulicy.

Niskie, lekko przekrzywione budynki, nierównomierny bruk i zapchane straganami chodniki są domem artystycznego Kijowa, gdzie kicz pamiątkowych straganów miesza się z próbami autentycznej twórczości oraz historią nazwisk wielkich, którym przyszło tutaj żyć i tworzyć. Początek zejścia Andrijewskiego wyznacza wybijająca się z krajobrazu cerkiew św. Andrzeja, od której wywodzi się nazwa ulicy. Schodząc w dół mijam muzeum Bułhakowa oraz wspomniane muzeum Jednej Ulicy, zaś metalowymi schodami wspinającymi się w różnych miejscach w górę, mogłem dotrzeć do punktów, skąd roztaczają się widoki na dalsze części miasta.

We wszystkich tego typu miejscach, gdzie ludzie przychodzą, aby spokojnie spędzać swój wolny czas, pospacerować, spotkać się ze znajomymi, napić się razem, odnoszę wrażenie, iż życie toczy się po prostu normalnie, jak wtedy, gdy bywałem tam regularnie, na długo przed Euromajdanem.  Piękne kobiety paradują w pięknych strojach, starsze kobiety siedzą przy swoich straganach, artyści malują swoje obrazy, tylko mężczyźni jakoś zmężniali. To jedna z tych rzeczy, które rzucają się w oczy.

Ukraińcy przy swoich paniach zawsze wyglądali trochę tak, jakby się z drzewa urwali, z ociosaną fryzurą, z wiecznie niedopasowanymi ubraniami, sprawiali wrażenie oderwanych od otaczającej ich rzeczywistości atrakcyjnych kobiet. Teraz jest inaczej, bo prawie każdy mężczyzna, którego widziałem, wyglądał  jakby dopiero wrócił z frontu, albo miał zaraz do niego pojechać. Nawet licealiści sprawiali wrażenie, jakby dorosłość dopadała ich odrobinę za wcześnie. Ci starsi, powiedzmy z mojego pokolenia, nabrali ogłady, zapuścili brody, ubierają się trochę jak reporterzy wojenni, a trochę jak pustynne oddziały Afrika Korps. Momentami czułem się przy nich jak członek opasłego, nażartego, ignoranckiego Zachodu, gdzie chwytanie za broń należy do jednych z najbardziej abstrakcyjnych rzeczy, jakie można zrobić w życiu. Z drugiej jednak strony czy chciałbym się czuć jak oni? Raczej nie. Nasza Europa to nadal niedoścignione marzenie Ukraińców, ludzi skazanych na bycie buforem między bogatą Europą a zachłanną Rosją.

Dochodząc do końca zejścia Andrijewskiego traiłem na Padół, do dolnej części kijowskiej starego miasta. To tutaj kursował pierwszy w imperium rosyjskim tramwaj elektryczny i tutaj działało pierwsze kino tego miasta. Obecnie toczy się tam życie knajpiano-kulturalne i to właśnie w tych okolicach, szczególnie na ulicy prowadzącej do kolejki, najczęściej jadałem swe obiady, gdy przebywam w Kijowie. Także tym razem zatrzymałem się właśnie tu, ponownie nie mogąc wyjść z  wrażeniem, jak spadek lokalnej waluty uczynił Ukrainę miejscem, gdzie będąc Polakiem, naprawdę na wiele można sobie pozwolić. Czas płynął jednak szybko i nadszedł moment na konfrontację z miejscem, którego w jakiś podskórny sposób, lekko się obawiałem.

Funicularem, kolejką łączącą Podół w okolicach stacji metra Posztowa Płoszcza, wjechałem na górę tuż przy monastyrze św. Michała Archanioła, skąd powolnym spacerem udałem się do miejsca-symbolu, na plac, który odmienił Ukrainę.

Majdan – Plac Niepodległości

Sława Ukrainie, bohaterom słowa! – mówi gigantyczny baner rozwieszony na zniszczonym podczas Euromajdanu budynku związków. Trwa sobota, dzień wolny, jak zawsze Chreszczatyk, główna arteria wpadająca na Plac Niepodległości, zamknięta na weekend, zapełnia się masami ludzi, którzy przybywają wszystkimi liniami metra do centrum swojego miasta. Niby trwa zabawa, niby wszystko jest normalnie, niby życie jak w każdej europejskiej stolicy toczy się swoim naturalnym biegiem, ale jednak w powietrzu wisi coś dziwnego i przyciska człowieka do ziemi jak nic innego. W jednej chwili wydarzenia takie jak Tienanmen w Pekinie, jak dławione protesty w niedemokratycznych krajach, stają się jakoś bardziej zrozumiałe. Nie można tylko zrozumieć tych krzyży porozstawianych w różnych punktach placu i na ulicach od niego wybiegających, tych ofiar z prawdziwych ludzi z prawdziwymi historiami, z rodzinami czekającymi w domu.

Na Instytuckiej zdjęcie obok zdjęcia, płonące znicze, kwiaty wpięte w kostkę brukową wyrywaną podczas ostatniego Majdanu. Mieszkańcy na własną rękę zmienili nazwę tej arterii tu i ówdzie przypinając znaki z jej nową nazwą – ulica bohaterów Niebiańskiej Sotni. Sotnia, podstawowa jednostka organizacyjna oddziałów kozackich a potem UPA, sto osób, sto pierwszych ofiar reżimu, zastrzelonych przez snajperów, bestialsko zamordowanych przez reżim, dla którego, zdawałoby się, nie ma już miejsca w Europie. A za nimi kolejni, którzy zasilają panteon bohaterów narodowych, ofiary powracające z ATO – antyterrorystycznej operacji, jak się nazywa wojnę w Donbasie.

Przy jednym ze zdjęć klęczy płaczące kobieta, na oko całkiem jeszcze młoda, lecz kompletnie siwa. Nie miałem odwagi zrobić jej zdjęcia. Stałem nieruchomo po drugiej stronie ulicy i widziałem człowieka, kobietę, matkę, która w jednym z tych tragicznych dni początku minionego roku, w czasie, kiedy ja włóczyłem się gdzieś po Azji, straciła swojego syna. Nie wiem ile razy przychodzi ona w to miejsce, ale widzę, że przychodzi często, że jest to chyba jej drugi dom, po świeżych kwiatach i świecach wnioskuję. Klęczy przed wyblakłym czarno-białym portretem i płacze chyba resztkami łez. Obok zatrzymują się żołnierze, każdy w innym, chyba zakupionym na własną rękę, mundurze. Kwestują na armię walczącą z terrorystami w Donbasie. Puszka z hrywniami ląduje na chwilę na chodniku, a oni chwytają ją pod rękę i sadzają w  jakimś wygodnym miejscu. Odpalają papierosa i rozmawiają. Z mojej odległości nie mogłem słyszeć tej rozmowy, ale słowa były kompletnie niepotrzebne, gdyż emocje mówiły same za siebie. Kijów to miasto okaleczone, zbryzgane krwią, miejsce, gdzie swoi strzelali do swoich, co w sercu naszego kontynentu, wydawałoby się kompletnie surrealistyczne.

Na samym placu, arterii kiedyś, zupełnie jeszcze niedawno, zupełniej zapełnionej imprezowiczami i turystami, panuje pewien rodzaj ciszy. Rozstawione wszędzie wokół, ogromnej wielkości fotografie, przypominają te wydarzenia przełomu końca i połowy kwietnia minionego roku. Na innym końcu placu nadal działa stanowisko Poczty Majdanu, jakieś trzysta metrów dalej oddziały samoobrony Majdanu nadal patrolują okolice.

20 lutego 2014 roku był dniem apogeum. Politycy partii rządzącej oraz przywódcy ruchu opozycyjnego negocjowali zmiany z rządzącym nadal Janukowyczem. Jednocześnie od kul snajperów i milicji ginęli ludzie, najwięcej na Instytuckiej. Gdy do zgromadzonego na placu ludu dotarła informacja o liczbie ofiar, o siedemdziesięciu pięciu osobach brutalnie zabitych na centralnych ulicach miasta, Majdan odrzucił podpisane porozumienie poświadczone dodatkowo przez ministrów spraw zagranicznych Polski, Niemiec i Francji. Jeden z aktywistów, Wołodymyr Parasiuk, wykrzyczał wtedy – my, prości ludzie, mówimy naszym politykom, że Janukowycz nie będzie prezydentem jeszcze przez rok. Jutro do godziny 10 rano ma zniknąć. Hańba! Rzeczywiście Janukowycz uciekł, zapewne uratował sobie tym swoje nędzne życie. W maju 2014 r. przeprowadzono wybory prezydenckie, a w październiku, wybory parlamentarne. Władzę przejęli politycy Majdanu, którzy od razu obiecali całkowitą zmianę państwa. Prawda jest jednak taka, że do dziś zrobiono jednak niewiele. Trudno bowiem zreformować kraj, który stracił niedawno Krym, a którego Wschód to kraina jednego wielkiego chaosu i bezprawia. Ukraina chce żyć normalnie, jednak skazana na obojętność zajętej innymi sprawami Europy, zupełnie nieważna dla tych w Brukseli, popada w stagnację i beznadzieję, którą pragnie ukryć w stolicy chcącej żyć normalnie.

O Ukrainie napiszę jeszcze zapewne niejedno, ale jak w przypadku mojej ostatniej relacji ze Lwowa, przypomnę, że Kijów, to miasto, gdzie nie ma wojny. Będąc częścią garstki ludzi, którzy zdecydowali się odwiedzić to niezwykle piękne miasto, chcę teraz powiedzieć, podobnie jak mówiłem w marcu, gdy pisałem z zachodniej Ukrainy – warto pojechać, warto odwiedzić, Kijów to nie Donbas, Kijów to stolica, która potrzebuje nadziei.

Więcej praktycznych informacji o tym, jak zwiedzić Kijów w jeden dzień i co warto zobaczyć, znajdziecie u Mateusza.

Exit mobile version