Site icon Wojażer

Twierdza Ananuri i gruziński szaszłyk Zviada Omiadze

Nigdy nie opisałem porządnie Gruzji, kraju, który pokochałem tak samo jak to uczyniło dziesiątki tysięcy rodaków, którzy w przeciągu ostatnich lat dosłownie zalewali tę niewielką,  kaukaską republikę. Do tego miejsca na świecie wracam bardzo często, nie tylko wspomnieniami, ale także spotkaniami z ludźmi, którzy stamtąd pochodzą. Szczególnie z jednym.

Gdy niedawno wybrałem się pod Kraków na grilla, zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo długo czekaliśmy w tym roku na ładną i ciepłą pogodę. Zupełnie inaczej niż rok temu, kiedy pod koniec lutego rozpalaliśmy ze Zviadem pierwsze ognisko w podkrakowskiej Morawicy. To był dobry moment, aby powspominać nasze pierwsze, wspólne grillowanie, które zorganizowaliśmy w połowie stycznia gdzieś w górach położonych po drodze z Tbilisi do Kazbegi.

Zviada poznałem w Tbilisi. Moja siostra, która pracowała w tym czasie na kilkumiesięcznym projekcie w stolicy Gruzji, wynajmowała od niego mieszkanie. Zviad poznał Sabinę, przyjaciółkę mojej siostry, która razem z nią przyjechała tam na projekt. Pierwszej nocy w Tbilisi Zviad zaciągnął mnie na popijawę, gdzie poznałem Saszę Rusieckiego, człowieka, o którym dopiero co czytałem w książce Góreckiego Toast za przodków podczas lotu z Warszawy. Gruzja od samego początku wydawała mi się doznaniem bardzo intensywnym, może też dlatego, iż intensywnie był on zakrapiany? Tak czy inaczej, wróciliśmy z Magdaleną bardzo usatysfakcjonowani, ale też, trzeba to przyznać, bardzo skacowani. Przywieźliśmy stamtąd wiele wspomnień i historii. Moja siostra z kolei przywiozła masę doświadczeń i kupę znajomości, Sabina zaś oprócz tego wszystkiego, co przywieźliśmy my i moja siostra, przywiozła do Polski gruzińskiego męża. Tak budowała się przyjaźń naszych narodów. Polak, Gruzin, dwa bratanki.

Siedzieliśmy więc zupełnie niedawno w Morawicy, niecierpliwie wyczekując pachnącego i skwierczącego mięsa, i wspominaliśmy tego pierwszego szaszłyka, którego skonsumowaliśmy obok pięknej twierdzy położonej nad nieistniejącym wtedy jeziorem.

Tamten styczeń był wybitnie zimny w Polsce i wybitnie ciepły w Gruzji. W Tbilisi panowały zupełnie wiosenne klimaty a słońce rozpromieniało nasze twarze wpędzając nas w leniwy, południowy nastrój. Któregoś dnia postanowiliśmy po prostu pojechać za miasto, w kierunki starej twierdzy położonej nad pięknym jeziorem. Twierdza Ananuri na zdjęciach Google prezentuje się niezwykle okazale; samotna, kamienna struktura, wokół zieleń drzew i niebieskawo-zielona woda. Problem w tym, że do Ananuri wybraliśmy się nie wiosną, nie latem, a w środku, co jak co, ale jednak stycznia.

Zanim zajechaliśmy do podnóża warowni, wpadliśmy do lokalnego gospodarstwa położonego nieopodal, gdzie Zviad zakupił małą ilość drewna od gospodarza, który latem wynajmuje pokoje gościom z Polszy i nie tylko. To jedyna rzecz, której brakowało nam, by przyrządzić pyszne danie, które nasz gruziński przyjaciel doprowadził do perfekcji. Aby wzbudzić w nas jakikolwiek głód po minionych dniach totalnego gruzińskiego obżarstwa, zafundowaliśmy sobie spacer po twierdzy, która jak wszystko w Gruzji, kryje za sobą historie i historyjki.

Położona 70 kilometrów od Tbilisi twierdza Ananuri wznosi się lekko ponad brzegi rzeki Aragwi, na której stoi tama wodna dostarczająca ogromne ilości energii do zasilenia kraju. To z powodu tamy właśnie można trafić na czas, kiedy wybierając się w poszukiwaniu pięknej lazurowej wody, zawiedziemy się odnajdując jedynie kupę kamieni na dnie wyschniętej rzeki. Mimo to Ananuri, dawna siedziba rodu feudalnego rządzącego okolicą od trzynastego wieku, jest miejscem wartym odwiedzenia. Oprócz masywnych wież oraz murów warownych, centralny punkt kompleksu, kościół Wniebowzięcia, rzucają się w oczy już z oddali. Warto zwrócił uwagę na bogato dekorowane ściany kościoła oraz pozostałości fresków, które zniszczył pożar w osiemnastym wieku, a potem bolszewicy, którzy opętani swoją nienawiścią do religii, niszczyli cenne zabytki na wielkich obszarach ówczesnego imperium, którego częścią była Gruzja.

Wygłodzeni, odrobinę już zmęczeni, ale przede wszystkim świadomi tego, że słońce niebawem skryje się gdzieś za górami, które otaczały nas ze wszystkich stron, zaczęliśmy przygotowania do uczty. Nieopodal twierdzy, na altance, która latem zapewne unosi się nad wodą, znaleźliśmy swoje miejsce. Tradycja grillowania w tym miejscu to chyba rzecz całkiem normalna, skoro tuż przed wejściem do altanki, na stałe zamontowano ruszt, na którym można przyrządzać swoje specjały. Z bagażnika samochodu wypakowaliśmy mięso, które Zviad, jeszcze w Tbilisi, marynował w swoich ulubionych przyprawach a także czerwone, mocne wino, które niedawno zrobił. Na koniec dotarło drewno, które co dopiero zorganizowaliśmy.

Szaszłyk gruziński może być, a nawet powinien być zrobiony z baraniny, ale Zviad upodobał sobie wieprzowinę, którą przyrządza po królewsku. Nie poznałem jego przepisu na marynatę, ale jedną z najprostszych czynności, a zarazem czymś, co nadaje jej potem niesamowity smak, jest surowa cebula skrojona do garnka, do którego potem wrzuca się gorące, dopiero zdjęte z szabli mięso, które nadaje jej chrupkości a mięsu dodaje ostatecznego aromatu.

Popołudnie w Ananuri robiło się już coraz chłodniejsze, a słońce chowające się za wzgórzami żegnaliśmy popijając raz po raz mocne gruzińskie wino mające utrzymać ciepło w naszym organizmie. Okoliczności przyrody wzmagały smak i moje przekonanie, iż na stałe wpisuję właśnie  gruzińską kuchnię do tych ulubionych, naprawdę smacznych, i niezwykle mięsnych.

Minęło już trochę czasu, odkąd Zviad na stałe zawitał do Polski i zdecydowanie wzbogaca on swoją obecnością gruzińskie lokale w centrum Krakowa. Co jednak ważne, mam nadzieję, że już wkrótce uda mu się wraz z Sabiną otworzyć lokal z gruzińskimi smakami, który będzie kolejnym, żywym i smacznym znakiem prawdziwej przyjaźni łączącej nasze narody!

Smacznego!

PS: O Gruzji, Gruzinach i o tym, czy Gruzini jeszcze kochają Polaków, już wkrótce na blogu.

Exit mobile version