Site icon Wojażer

Lecisz z Ukrainy? Przecież tam jest wojna!

Czasami nie wiem, co ludzi bardziej przeraża – fakt, że lecę do Iranu, czy to, że lecę tam z Ukrainy? I nie myślę tutaj o tych, którzy dobrze wiedzą o gościnności Irańczyków i wspaniałościach ich kultury. Nie myślę też o tych, którzy wiedzą, że ukraiński front wojny domowej jest kilkaset kilometrów od Lwowa. Bardziej na myśli mam przerażonych, niezorientowanych i niezainteresowanych ludzi – przyjaciół, znajomych, nieznajomych, którzy nie wnikając w zagmatwane relacje międzynarodowe, porządkują swój świat według łatek przyklejanych na elementy otaczającej ich rzeczywistości. Nie czynię im z tego zarzutu. Niezainteresowanie światem zewnętrznym nie jest bowiem niczym złym. Niektórym izolacja od szumu komunikacyjnego wychodzi w zasadzie na zdrowie. Mogą żyć szczęśliwie, nieświadomi problemów zewnętrznych, skoncentrowani na swoich małych ojczyznach, na swoich rodzinach, na bliskich, z dala od tego, co przeraża.

Ci, którzy o Iranie myślą w kategoriach osi zła, a o Ukrainie w kategoriach wojennych, stanowią zasadniczą większość. Bo większość ludzi w Polsce ma inne problemy niż problemy Ukraińców, czy wolność kobiet w dyktaturze Ajatollahów. Wśród większości zawsze znajdzie się jednak jakaś czarna owca, która stwierdzi, że odwiedzi Afganistan; jakiś typ, który akurat chciałby wybrać się do Sudanu; jakiś wariat, który pojedzie z pomocą humanitarną na wschodnią Ukrainę, ktoś, kto pcha się tam, gdzie większość pchać się nie chce. A gdy o tym powie, staje przed ścianą niezrozumienia i gradem pytań – po co Ty tam jedziesz? Nie boisz się? Czasami po ludzku ktoś się zamartwi i powie – uważaj na siebie!

Tak, Szanowni Państwo, do Iranu lecę z Ukrainy. Niecałe dwa lata temu nie byłaby to żadna sensacja, jednak dziś nic już nie jest takie samo. Na dwa tygodnie przed wyjazdem do Lwowa i wylotem do Teheranu, postanowiłem zmierzyć się z tematem Ukrainy, tematem dla mnie trudnym, aczkolwiek niezwykle ważnym.

Na kartach tej strony nigdy nie zostało to szczególnie uwidocznione czy też opisane lub opowiedziane, ale Ukraina to kraj dla mnie bardzo szczególny. Kilka stron w moim paszporcie to pomarańczowe pieczątki z przejść samochodowych, kolejowych i lotniczych – wszystkie z Ukrainy. Na przestrzeni 2009-2012 bywałem u naszego wschodniego sąsiada wielokrotnie, tak turystycznie jak i biznesowo. Był to drugi kraj po Chinach, w którym spędziłem naprawdę dużo czasu i rozmawiałem z naprawdę sporą ilością osób. I choć każdego miesiąca wiedziałem o tym miejscu coraz więcej, nigdy nie byłem w stanie konstruktywnie zebrać myśli i napisać, co tam się naprawdę dzieje.

10 kwietnia 2010 roku obudziliśmy się z Magdaleną w naszym lwowskim apartamencie. Dzień jak co dzień, trochę mgliście, odrobinę cieplej też by mogło być, ale w gruncie rzeczy było super, jak zawsze, gdy jechałem do Lwowa. Do Lwowa zabierałem na przestrzeni ostatnich lat wszystkich znajomych, którzy tylko chcieli tam ze mną pojechać.  10 kwietnia tego słynnego roku, byliśmy tam z Magdaleną sami. Słyszałeś o tupolewie? – Powiedziała, gdy wyszedłem z łazienki. Wszędzie ten sam news. Na początku nie wiedzieliśmy o co chodzi, a gdy już do nas dotarło, siedzieliśmy przed ekranem długo, naprawdę długo. Z perspektywy lat, szczególnie po festiwalu totalnych oskarżeń i walki politycznej na naszym polskim poletku, sprawa Smoleńska przyprawia o mdłości, ale tamtego jednego dnia nie zapomnę i do końca pamiętać będę jedno – każdy, ale to każdy Ukrainiec składał nam kondolencje. Jak brat bratu, siostra siostrze, jak słowiański naród drugiem słowiańskiemu narodowi. A wieczorem na deskach lwowskiej opery pojawił się jej dyrektor, który wyszedł na środek i poprosił wszystkich by wstali, aby uczcić pamięć poległych w katastrofie braci Polaków. Wszyscy stali w ciszy.

Jednak z tym, czy Ukraińcy to nasi bracia, zawsze miałem problem. Natury historycznej. Wiele nas przez wieki łączyło, podobnie jak wiele dzieliło. Rzeczpospolita ciemiężyła te ziemie przez wieki, zaś Ukraińcy wzięli odwet w najgorszych historycznych warunkach – współpracując z Hitlerem i tworząc nacjonalistyczne bataliony SS znane ze swej okrutnej brutalności. Nie wspominając już o UPA, ukraińskiej powstańczej armii, która będąc symbolem bohaterstwa dla Ukraińców, jest jednocześnie zadrą na stosunkach z Polską, która UPA traktuje jak organizację zbrodniczą. Pamięć o UPA ma się szczególnie dobrze, ot choćby dla przykładu, w jednym niezwykle popularnym lokalu we Lwowie – Kryjivce. Miejsce to urządzone w stylu koszar tętni życiem i czasem po prostu trudno znaleźć tam dla siebie miejsce. Jednak żeby w ogóle dostać się do środka, należy znać tajemne hasło, które przy wejściu podajemy żołnierzowi, no właśnie, Ukraińskiej Powstańczej Armii. Dziadek niejednego znajomego ze wschodu Polski, gdyby się dowiedział, że jego wnuk idzie pić do UPowskiej knajpy, zwykle, po ludzki, złoiłby mu skórę.

Pomimo zawirowań historycznych i politycznych, z każdym pobytem na Ukrainie przekonywałem się, że to kraj niesamowitych ludzi. To przy tym kraj, który jako jedyny, który znam na świecie, wielokrotnie za przykład stawiał sobie Polskę. Cóż, prawie każdy w naszej części Europy chciałby mieć u siebie Republikę Federalną Niemiec z ich prawami, uporządkowaniem, zarobkami i rozwojem gospodarczym, jednak Ukraińcy, przynajmniej w wielu rozmowach, które tam odbywałem, chcieliby coś bardziej realistycznego – chcieliby Polskę mieć u siebie. Bo w Polsce jest super – mówili mi wszyscy. Co ciekawe, gdy opowiadali o naszym kraju, zdarzało się, że mówili o nim po polsku. Zdziwić może fakt jak wiele osób mówi w naszym języku, nie tylko we Lwowie. W Kijowie polskiego uczy się biznes, bo połączenia gospodarcze między stolicą Ukrainy a Warszawą, są niezwykle mocne. Przy całej ułomności Ukrainy po pomarańczowej rewolucji i potem w czasie rządów Partii Regionów i Wiktora Janukowicza, byłem pod wrażeniem ich dążenia do tego, czego pragnie każdy człowiek – nowego, lepszego życia.

W wakacje roku 2013 pojechaliśmy z Magdaleną na Ukrainę po raz ostatni. Zabraliśmy naszych przyjaciół z Warszawy, którym obiecaliśmy dobrą zabawę we Lwowie i słowa dotrzymaliśmy. Wyjeżdżając z tego miasta po raz n-ty, wiedzieliśmy, że wkrótce wrócimy. A jednak nie było nam to dane. Musiało upłynąć ponad półtora roku, by wrócić do miasta, które jest mi bardzo dobrze znane i do kraju, który wydawało mi się, że znam bardzo dobrze. Do kraju, o którym nigdy wcześniej nie myślałem, że może być areną prawdziwej wojny domowej.

Ale od Euromajdanu nic już nie jest jak dawniej.

Trzy miesiące po naszym ostatnim pobycie na Ukrainie, społeczeństwo naszego wschodniego sąsiada powstało ponownie i jak nigdy wcześniej, wywróciło współczesną historię Europy do góry nogami. Przebieg znają wszyscy. Masowe protesty, pragnienie Europy, chęć zmian, milicja na ulicach. Wystąpienia opozycji, płomienne przemówienia, wola przemiany w narodzie, chęć ostatecznego zrzucenia sowieckiej mentalności, chęć biegu na Zachód. Janukowycz i jego banda, brutalny Berkut, krew na ulicach. Broń, którą Ukraińcy wyciągają z piwnic, by walczyć ze świetnie uzbrojonymi oddziałami specjalnymi. Snajperzy na dachach, martwi na ulicach. Polscy i zachodni politycy na majdanie. Więcej krwi, więcej Berkutu. Pęknięcie. Janukowycz ucieka, uciekają funkcjonariusze Berkutu, w kraju euforia. Pęd na Zachód rozpoczęty. Stop. Do gry wkracza Władimir Władimirowicz. Putin, Hitler naszych czasów. Koniec Bajki.

W marcu 2014 roku Ukraina traci Krym. Ot tak po prostu. Turystyczna mekka narodu, miejsce wymarzonych wakacji mieszkańców Federacji Rosyjskiej, miejsce, do którego docierała masa Polaków i innych europejskich nacji. Wakacyjna imprezownia zamiera, zaś turystyczny przemysł na półwyspie pada. Nikt specjalnie nie zwraca na to uwagi, świat macha ręką. Putin czuje krew, a gdy rekin poczuje krew, pędzi w kierunku ofiary. Na Ukrainie coraz więcej zielonych ludzików zmienia historię i nagle świat martwi się ludowymi republikami – doniecką i ługańską. W Doniecku z pięknego lotniska zbudowanego na Euro pozostają gruzy.

Tak, Szanowni Państwo, na Ukrainie trwa wojna. To nie jest, jak mówią media, konflikt lokalny. To jest wojna, którą jednak trudno zdefiniować, bo nie wiadomo, czy to domowa, czy też międzypaństwowa. Nowa forma hybrydy, nowa Jugosławia u bram Polski. Z tą tylko różnicą, że w czasach wojen na Bałkanach, świat chciał coś zrobić i w końcu zrobił – NATO-wskie myśliwce, głównie amerykańskie, bądźmy szczerzy, posadziły na kolana dumną Serbię, o czym Belgrad nie może zapomnieć po dziś dzień. Nic takiego się nie stanie z Ukrainą, bo nikt o to tak naprawdę nie dba i wszyscy mają to równo w nosie. Gdyby nasz zachodni, cywilizowany świat, naprawdę pragnął zrobić tam porządek, nałożyłby na Rosję Putina identyczne sankcje jak na Iran. Brak możliwości transakcji bankowych, używania kart, odcięcie od światowego systemu finansowego sprawiłyby, że niedźwiedź padłby na kolana. Jednak niedźwiedź to nie to samo co pustynne stworzenia Persji. Zapędzone przez agresora uciekną i jakoś sobie poradzą. Zapędzony w róg niedźwiedź nie ucieknie, wręcz przeciwnie, zaatakuje z największą siłą i na wszystkie sposoby. Tego właśnie boi się Europa.

Jest jednak coś, co możemy zrobić my, ludzie podróżujący, ludzie mieszkający tuż obok. Bo rzeczy robione w skali mikro, odbijają się na makro. Robienie pikiet przeciwko Putinowi przed rosyjskim konsulatem to nie żadne bohaterstwo, to też naprawdę nic nie zmieni. Zmieni zaś wyjazd na Ukrainę, choć na chwilę, choć do tego naprawdę bezpiecznego Lwowa, który od konfliktu oddalony jest o setki kilometrów i odgrodzony od Donbasu potężną osłoną, jaką jest Kijów, stolica Ukrainy. Choćby nie wiem jak szybko mknęły na zachód rosyjskie tanki, zdążycie ze Lwowa uciec i wrócić do swojej bezpiecznej Polski. A w międzyczasie jedźcie na Ukrainę i wspierajcie Ukraińców Waszymi pieniędzmi. Przez kłopoty ukraińskiej waluty jest to obecnie kraj dla Polaków niezwykle atrakcyjny cenowo, zaś dla ludzi, którzy prowadzą tam hotele, restauracje, knajpki, sklepy, firmy wycieczkowe, nasza obecność jest jak wybawienie. I to właśnie, nasza obecność, jest dla nich namacalnym dowodem naszego wsparcia w tych trudnych czasach.

Tak, lecimy do Iranu ze Lwowa. Za 450 złotych w dwie strony polecielibyśmy nawet z Kijowa. I dla tych, którzy na myśl o jakimkolwiek starcie i lądowaniu z terytorium tego kraju, mają (poniekąd uzasadnione) obawy, chciałbym przypomnieć, że od tragicznej katastrofy malezyjskiego samolotu nad Donbasem, żaden ruch pasażerski nie odbywa się nad obszarem konfliktu, zaś nasz samolot ze Lwowa kieruje się od razu na południe, w kierunku Stambułu, gdzie będziemy mieć przesiadkę.

PS: Stalin nadal żyje, mieszka we Lwowie, widziałem go na własne oczy. We Lwowie w ogóle można wiele zobaczyć. Kto nie był, niech jedzie. Koniecznie!

zdjęcie: Magdalena Garbacz-Wesołowska
Exit mobile version