Site icon Wojażer

W drodze na Teide – najwyższy szczyt Hiszpanii

w drodze na Teide

To był pierwszy dzień bez Calimy, czyli piasku znad Sahary. Obudziło nas ostre słońce i od razu udowodniło nam, że w życiu należy czasami modyfikować pierwotne plany. Mieliśmy na Teide wybrać się dzień wcześniej, ale jeślibyśmy to zrobili, widzielibyśmy dosłownie trzy litery, czyli jedno wielkie NIC.

W moich tekstach o Teneryfie nie odkrywam nic nowego, nie docieram do miejsc, gdzie nikt przede mną nie dotarł, ale czuję, że tej wyspie trzeba zadośćuczynić i odrobinę ją odczarować z tej turystycznej otoczki, która wmawia ludziom, że nic tu nie ma, że jest tylko plaża w ogrodzonym hotelu, że nudą wieje ze wschodu na zachód. Sam przed wyjazdem myślałem o niej tylko i wyłącznie jako styczniowej odskoczni i niczym w zasadzie więcej, choć jak każdy, słyszałem, że jest tam ciekawie. Słyszeć to za mało, trzeba tego doświadczyć. Chociaż pierwszego dnia, zaraz po odwiedzinach w Santa Cruz oraz Candelarii, doszedłem do wniosku, że dosyć tu przeciętnie, prędko przekonałem się o tym, w jak wielkim błędzie byłem.

To był dzień jednej góry. Tak to nazwałem w swoim planie. Tylko i wyłącznie jednej góry, bo planowanie czegokolwiek innego sprawiłoby, że rozmyłby się odbiór tego miejsca. Pragmatycznie rzecz ujmując bardziej chodziło o to, że na zrobienie tej niesamowitej trasy naprawdę potrzebny jest cały dzień.

Na wyspie, którą katalogi biur podróży reklamują zdjęciami plaż i palm jest góra, która dominuje nad całym krajobrazem i jest widoczna z prawie każdego zakątka Teneryfy. Pico de Teide, najwyższy szczyt Hiszpanii i jeden z najpotężniejszych wulkanów na świecie, odpowiada za całe dzieje tego miejsca, definiuje je i tworzy jej krajobraz. Być tutaj i nie pojechać w jej kierunku to grzech ciężki, tak ciężki, że nie wiem, czy Najświętsza Panienka z Candelarii pomoże!

Z naszego domu w wiosce La Florida położonej tuż nad miejscowością Icor wyruszyliśmy porankiem bardzo gorącego dnia. Temperatura „na dole” dochodziła do prawie 24 stopni. Dzień na plażę jak nic! Naszą wspinaczkę w kierunku Parku Narodowego Teide rozpoczęliśmy od strony południowej – najpierw autostradą skierowaliśmy się w stronę miasteczka Granadilla de Abona. Już od zjazdu z autostrady rozpoczęła się mozolna wspinaczka, która miała skończyć się dopiero przy szczycie, w kierunku którego zmierzaliśmy. Droga, początkowo dosyć szeroka, zwężała się coraz bardziej, by w końcu stać się typową górską szosą prowadzącą nas w kierunku miejscowości Vilaflor – jednej z najwyższych hiszpańskich wsi, położonej na prawie 1500 metrów nad poziomem morza. Z każdą chwilą obserwowaliśmy jak wskaźnik temperatury w samochodzie pokazywał coraz niższą temperaturę, zaś spalanie paliwa wskazywało najwyższe poziomy. Nie było już palm ani tropikalnej roślinności, coraz więcej drzew przypominało rośliny, które zobaczyć można w Tatrach lub Alpach.

W pewnym momencie, gdy nasz Peugot wdrapał się na wysokość ponad 2000 metrów, drzewa poszły w niepamięć. Za jednym decydującym zakrętem stał szczyt, monumentalna góra Teide, a wokół niej jedna z największych atrakcji Teneryfy – księżycowy krajobraz otaczający ten ponoć wciąż aktywny wulkan.

Jadąc od strony Vilaflor, tuż przed dotarciem pod kolejkę, która zabiera ludzi z prawie 2200 metrów na 3500 metrów nad poziomem morza, trzeba się koniecznie zatrzymać w miejscowości El Portillo. Nie da się tego miejsca przegapić, gdyż od razu z daleka widać ogromną ilość samochodów zaparkowanych w okolicy. Nie ma co szukać wolnego miejsca na samym początku, dosłownie dwieście metrów dalej znajduje się wielki parking, na którym każdy znajdzie coś dla siebie. Głównym powodem, dla którego tłumy ludzi zatrzymują się właśnie tam są formacje skalne Roques de Garcia, z których widać niezwykle surowy krajobraz pustyni popiołów rozrzuconych wokół wulkanu. Gigantyczne maczugi skalne, szczególnie Roque Cinchado, są pięknym elementem fotografii, szczególnie z wyraźnym szczytem Teide w tle.

Z El Portillo ruszamy w krótką drogę w kierunku Teleferico, czyli kolejki, która zabiera odwiedzających na wysokość ponad 3500 metrów nad poziomem morza. Aby dotrzeć na szczyt szczytów, czyli wysokość 3718 metrów potrzebne jest specjalne pozwolenie, które uzyskuje się na konkretny dzień i konkretny przedział czasowy. W czasie naszego pobytu na wyspie ta pozornie łatwa i niewielka trasa do krateru była niestety zamknięta ze względu na oblodzenia.

Teleferico, kolejka, no właśnie, wjeżdżać czy wchodzić? Wszystko zależy od tego, jak się czujemy, jak wygląda nasz kondycja, jak chcemy zdobyć szczyt. Z wielu względów, zdrowotnych i kondycyjnych, wiedzieliśmy, ze tym razem wchodzenie na górę nie będzie nam dane. Dlatego też postanowiliśmy na górę wjechać. Przyjemność ta kosztuje 26 euro i jak widać do najtańszych nie należy, jednak jeśli nie macie wyboru, warto wydać te pieniądze i spróbować swoje samopoczucie na wysokości, na której przecież nie każdemu dane jest stawać.

Widok ze szczytu, właściwie rzecz ujmując, prawie ze szczytu, zapiera dech w piersiach. Potencjalnie można zobaczyć ocean, nawet inne wyspy kanaryjskie, jednak tego dnia masy chmur powoli budowały lekki front na wysokości dwóch tysięcy metrów i skutecznie zasłaniały widok poza obszarem parku narodowego Teide. Mimo wszystko warto było tam być, doświadczyć temperatury poniżej zera stopni Celsjusza i poopalać się chwilę w promieniach intensywnego górskiego słońca.

Gdy zjechaliśmy kolejką w dół, zatrzymaliśmy się na chwilę w kawiarni tuż obok sklepu z pamiątkami. Jeśli ktokolwiek planuje lunch w tym miejscu, szczerze sugeruję zabranie swojego prowiantu, gdyż ceny (kawy, piwa, kanapek, czegokolwiek) są w tym lokalu jakieś trzy razy wyższe nić na dole wyspy. Jak wiadomo, transport kosztuje.

Droga powrotna do naszej części wyspy okazała się kolejną przygodą. O ile poranna trasa przez Vilaflor w kierunku góry była trudna ze względu na ogromną ilość ostrych podjazdów i zakrętów, o tyle droga powrotna zafundowała nam wrażenie zupełnie innego typu. Najpierw przemierzaliśmy marsjańskie krajobrazy przecięte równym, czarnym asfaltem. Droga wydawała się niezwykle prosta, pozbawiona zakrętów wyłaniających się znienacka, jednak nie można dać się zmylić pozorom. Trasa przez kanaryjski kręgosłup, czyli górski masyw opadający z Teide w kierunku La Laguny, potrafi niesamowicie zaskoczyć. Najpierw były chmury, które wydawały się być mgłą. Widzieliśmy je poniżej, gdyż nadal przebywaliśmy na sporej wysokości. Po chwili jednak zjechaliśmy lekko w dół i wbiliśmy się w masy chmur przetaczające się ze wschodu na zachód wyspy. W przeciągu kilku sekund widoczność spadła do zaledwie kilkudziesięciu metrów. O dziwo, zanim zaczęliśmy się zniżać w kierunku La Laguny, wielokrotnie jeszcze wspinaliśmy się na wysokości rzędy 2100 – 2300 metrów, by po chwili ponownie opadać w kierunku lasów porastających tą cześć wyspy.

Gdy na dobre zeszliśmy poniżej dwóch tysięcy metrów, przed nami otworzył się zupełnie inny krajobraz. Nie było lata, które odczuwaliśmy rano, gdy opuszczaliśmy dom. Nie było wiosny, gdy w promieniach słońca chodziliśmy po Roques de Garcia, tak samo jak nie było już zimy, którą odczuwaliśmy na szczycie góry Teide. Tym razem była jesień z drzewami niczym z południowych Niemiec, z mgłą niczym z horroru, z deszczem walącym po szybach. Ot tak po prostu, cztery pory roku w jeden dzień.

 

Bo Teneryfa to wyspa różnorodności. Nie tylko plaż.

Tego dnia nie byłoby gdyby nie umiejętności kierowania autem jakie posiadła moja ukochana małżonka. Magdalena – Hołowczyc naszego związku.

 

Exit mobile version