Site icon Wojażer

Candelaria i Santa Cruz, urokliwe miasta południowej Teneryfy

Processed with VSCOcam with lv01 preset

Z biegiem czasu wyrabiamy z Magdaleną pewne tradycje, które, mam nadzieję, podtrzymamy przez wiele lat. Zaczęło się od corocznych wypadów do Włoch i tak zostało do dziś. Następnie przyszły rocznice ślubu spędzane za granicą, a na końcu styczniowe ucieczki przed polską zimą. W zeszłym roku uciekliśmy do Indochin, w tym roku, postawiliśmy na skromniejszy wybór. Polecieliśmy na Kanary.

Hola! – słyszymy na każdym kroku. Hola! – gdy przechodzimy jakąś małą uliczką, gdy uśmiechamy się do kogoś, gdy kierowca puszcza nas na pasach, gdy otwierają się drzwi do windy na parkingu podziemnym. Ludzie są na Teneryfie przyjaźni, otwarci, jakoś tak po prostu bezproblemowi. To miejsce zdaje się bezproblemowe, a przy okazji jest świetnym wyborem przy okazji zimowych ucieczek z kraju, gdzie pogoda naprawdę nie rozpieszcza. Pomimo wspaniałej pogody, niesamowitych warunków klimatycznych i naturalnych, które przyciągają na Teneryfę miliony ludzi co roku, wyspa ta ma problem. W powszechnej opinii, podobnie jak wszystkie inne wyspy kanaryjskie, uważana jest za jeden wielki bastion przemysłu turystycznego. Postrzegana jest jako jedno z tych miejsc, do których wyjeżdża się z pakietem all inclusive. Niestety, dla wielu, jeśli nie większości, przyjeżdżających tutaj ludzi, tak właśnie kończy się przygoda z tą bajecznie zdywersyfikowaną krainą. Zamknięci w turystycznych enklawach, wpychani na siłę albo z własnej woli na hotelowe plaże, często po prostu nie wiedzą, jak pasjonujące miejsca mają pod nosem i w zasięgu ręki. Bo przecież wyspa to nie jest wielka – 56 kilometrów szerokości i 86 kilometrów długości, to rozmiar, który pozwala w ciągu jednodniowych wypadów, odwiedzić w zasadzie wszystkie interesujące atrakcje w ciągu tygodniowego pobytu.

Teneryfa to największa z wysp kanaryjskich. Tutaj znajduje się stolica całego archipelagu – Santa Cruz de Tenerife, tutaj króluje patronka wszystkich wysp – figura Najświętszej Marii Panny z Candelarii, i tutaj przy okazji mieści się najwyższy szczyt Hiszpanii – Pico de Teide. Inspiracją dla naszej tegorocznej zimowej ucieczki było otwarcie przez Ryanaira bezpośrednich połączeń między Warszawą a Wyspami Kanaryjskimi. Po raz pierwszy Polacy zyskali możliwość podróżowania w tym kierunku bez przesiadek i bez zbędnego kombinowania. Teneryfa, jako ta z wysp, która oferuje największe bogactwo tak kulturalne, jak i naturalne, była oczywistym wyborem. Tam jeszcze nas nie było – pomyślałem, po czym zakupiłem jedne z pierwszych biletów w atrakcyjnej cenie. Aby dolecieć na miejsce, przyznam zupełnie szczerze, przydaje się odrobina cierpliwości. Sześciogodzinny lot z Modlina na południowe lotnisko Teneryfy jest niezwykle męczący i przy całej mojej sympatii do tych irlandzkich linii, czas ten testuje cierpliwość człowieka. Cóż, na co dzień nie zauważa się „rajanowych” niedogodności na, dla przykładu, krótkich lotach z Krakowa do Włoch, nawet na dłuższych lotach do Anglii znosi się to jakoś lepiej. A tutaj cóż, sześć godzin to lot z Londynu do Nowego Jorku, sześć godzin to czas, gdy człowiek marzy o fotelu klasy ekonomicznej w Lufthansie lub czymkolwiek innym, tylko nie tym.

Wszystkie niedogodności mijają w chwili, gdy lądujemy i wychodzimy z samolotu. Ciepłe powietrze dotyka nasze twarze, ale jednocześnie nie zabija gorącem. Szybko wychodzimy z lotniska i kierujemy się w kierunku parkingu publicznego, gdzie czeka na nas wynajęty na tydzień samochód. Dwadzieścia minut jazdy autostradą T-1 w stronę Santa Cruz, na zjeździe w Las Eras, czekał już na nas Pedro, właściciel pięknego kanaryjskiego domu, w którym postanowiliśmy zamieszkać.

Dlaczego nie zatrzymaliście się na północy, tam jest tak pięknie! – pisała niejedna osoba, gdy wyszło, że postanowiliśmy pozostać na południu. Przede wszystkim, w styczniu na południu wyspy w ogóle nie pada, podczas gdy na północy może się zdarzyć kilka dni z deszczem i niższą temperaturą. Owszem, południe jest spartańskie, suche, wręcz pustynne lub stepowe zaś północ zielona, bardziej zaludniona, pełna możliwości. Jednak właśnie na południu, powyżej miejscowości Icor, znaleźliśmy dom, w którym zapragnęliśmy spędzić tydzień. Tydzień z dala od ludzi, z dala od cywilizacji, bez sąsiadów, bez zobowiązań, a już na pewno bez Los Cristianos i innych tego typu enklaw turystycznych. Chcieliśmy te siedem dni na wyspie spędzić inaczej, świadomie, w miejscu po prostu innym. Początki były jednak bardzo trudne…

Niech Was nie zmylą niewinne, małe odległości między punktami do których podróżujecie podczas Waszych wojaży po wyspie. Wybierając nasz dom wiedziałem, iż będziemy mieszkać osiem kilometrów od autostrady i na wzniesieniu, jednak przyzna szczerze, do końca nie spodziewałem się, co to tak naprawdę może oznaczać. Pedro wraz z małżonką oczekiwali na nas przyjazd tuż przy zjeździe z autostrady w miejscowości Las Eras. Po krótkim przywitaniu ruszyliśmy za nimi. Najpierw był niewinny podjazd pod górkę, potem w dół i znów pod górkę. I od tej chwili było już tylko pod górę. Wąską drogą wijącą się jak wąż, lekko pokruszoną i kompletnie nieprzewidywalną, wjeżdżaliśmy coraz wyżej i wyżej przemierzając lekko nieciekawe krajobrazy, gdzie winnice mieszają się z podupadającym industrialem. Po obu stronach drogi przerażały nas doliny pełne ostrych skał, niekończące się przepaście i coraz węższa i bardziej stroma droga. Przez chwilę złapał nas lekki fatalizm, twarze wszystkich spoważniały i chyba każde z nas zastanawiało się – gdzie my do cholery jesteśmy. Tylko niesamowite umiejętności prowadzenia auta, które prezentuje Magdalena, uspokajały nas po każdym niebezpiecznym zakręcie. Wiedzieliśmy z Przemkiem, że po prostu jesteśmy w dobrych rękach. Przez chwilę, patrząc się na ten „dojazd” do domu, zastanawiałem się – czy mnie znienawidzą za to miejsce, które wybrałem? W końcu dojechaliśmy na samą górę do maleńkiej osady La Florida, na której szczycie dumnie prezentował się nasz tymczasowy dom.

Stojąc przed tym kamiennym domostwem puściliśmy w niepamięć trudną drogę. Przestało być ważne, ile paliwa spala auto na tym ledwie ośmiokilometrowym odcinku, przestało się liczyć to, że mieliśmy serca w gardle. Dostaliśmy klucze do domu, który bardzo szybko polubiliśmy, choć nie jest to miejsce bez wad. Nocami bywa zimno, bardzo zimno. Na zewnątrz jest może 14 stopni, w domu pewnie stopień więcej, więc elektryczne farelki okazały się naszym ulubionym elementami wyposażenia. Gdy wieje, ruszają się okiennice, a całe miejsce nabiera pewnego niepokojącego dramatyzmu. Internet jest przeciętny, choć właściciel specjalnie na nasz przyjazd zamówił lepszą antenę i lepsze połączenie. To odcięło nas odrobinę od rzeczy/kanałów/spraw, do których na co dzień jesteśmy przywiązani.

Mimo wszystko Casa Rural Las Vigas pokochać jest łatwo. Ten kanaryjski kamienny dom z XVIII wieku ma swoją duszę. Prostu, brutalny wręcz kamień wulkaniczny stanowiący główny jego budulec dopełniany jest przez odnowione drewno i betonowo-drewnianą podłogę. Na parterze kuchnia, salon, łazienka, na górze zaś sypialnie, kolejna łazienka i taras z przepięknym widokiem. Najpiękniejsza jest jednak cisza. Cisza działa na współczesnego człowieka dwojako – jest albo lekiem, albo czerwoną płachtą, uspokaja albo drażni. Nas zachwyca. O poranku wychodzę przed dom i patrzę z wysokości prawie ośmiuset metrów na ocean. Wokół pachną kwiaty a za domem jest prywatna dolina należąca do Pedro, gdzie przygotował ścieżki spacerowe i zasadził masę roślin, w tym wiele nieprawdopodobnych kaktusów. Fajnie się wraca wieczorami do La Floridy, naszej małej miejscowości w górach, do naszego domu, gdzie wspólnie gotujemy i pijemy wino przy rytmach przestarzałej latynoskiej muzyki z lokalnej stacji radiowej.

W pierwszy pełny dzień naszego pobytu na wyspie, w poniedziałek, postanowiliśmy odwiedzić dwa miejsca położone, nazwijmy to, w naszych okolicach. Zaliczyliśmy pierwszy zjazd krętymi drogami prowadzącymi z domu do autostrady, i ruszyliśmy w kierunku północno-wschodnim, najpierw do miejscowości Candelaria, potem zaś do stolicy wyspy i archipelagu – Santa Cruz de Tenerife.

Mówi się, że nie można opuścić wyspy bez odwiedzin w Candelarii. Ta mała, malownicza wioska rybacka, która ma zaszczyt być domem dla czczonego wizerunku Matki Boskiej z Candelarii, patronki Wysp Kanaryjskich, początkowo zachwyca, by potem jednak bardzo zasmucić. Zachwyca swoim klimatem małej miejscowości wciśniętej gdzieś w nadbrzeżną dolinę, zachwyca swoimi kolorowymi domkami, zbitą zabudową, czarną plażą i falami rozbijającymi się o okoliczne skały. Jest to główny ośrodek pielgrzymkowy na wyspach, miejsce niezwykle zatłoczone podczas niedzielnych mszy świętych, miejsce z potencjałem, które jednak tego potencjały chyba do końca nie widzi.

Po dłużej chwili spędzonej na miejscu, ma się wrażenie, iż lokalni przedsiębiorcy, szczególnie gastronomiczni, stawiają na absolutną przeciętność dla przeciętnego turysty. Zaczynaliśmy od churros, hiszpańskiego przysmaku na słodko, swego typu chrustu maczanego w czekoladzie. Problem w tym, że ów chrust ociekał tłuszczem, a czekolada nie była czekoladą. Potem była kawa w lokalu przy głównym placu miasta. I jeśli prosta czarna kawa jest zła, kwaśna, okropna, człowiek nie może pozbyć się uczucia, że coś naprawdę jest tutaj nie tak. Bo czy Włosi we wciśniętej w tak urocze miejsce wiosce, pozwoliliby sobie na serwowanie przyjezdnym paskudnej kawy? Wisienką na torcie były lody, na które wpadliśmy popołudniu. Pistacjowe, takie wybraliśmy. Połowę z trudem wciskałem w swój przełyk wmawiając sobie, że są dobre. Druga połowa wylądowała w koszu, gdy wiedziałem już, że nie mają one nic wspólnego z dobrymi włoskimi lodami. Ba, one miały niewiele wspólnego nawet z dobrymi krakowskimi lodami!

Mimo wszystko warto zajechać do Candelarii i popatrzeć na figury Guanches, pierwotnych mieszkańców wyspy, którzy (ponoć) z otwartymi rękoma powitali Chrześcijaństwo. Obecnie strzegą oni Najświętszej Panienki dumnie spoglądając w kierunku środka wyspy.

Wato wejść po schodach w kierunku domków położonych powyżej placu, by spojrzeć na cały rynek i kościół, w którym mieści się największa świętość Kanarów.

Tego dnia chcieliśmy także wpaść na chwilę do stolicy Wysp Kanaryjskich oraz oczywiście, Teneryfy. Santa Cruz de Tenerife to największe miasto, centrum zabawy i kultury, powszechnie porównywane do dobrego wina, które z każdym rokiem staje się coraz lepsze. Być może wiele się dzieje w tym coraz bardziej kosmopolitycznym miejscem, ale my nie odnaleźliśmy się na miejscu. Nie chodzi nawet o ruch uliczny, bo team Magdalena-kierowca & Marcin – nawigator, radzili sobie nieźle, ale o atmosferę, która jakoś tak po prostu nam nie odpowiadała. Wyjeżdżając na wyspę podświadomie poszukujemy miejsc małych, urokliwych, leniwych, bo przecież taka jest wyimaginowana wyspiarska kraina. Santa Cruz ze swoim hałasem, ruchem, czasami lekkim chaosem, nie przemówiła do naszych serc i nie znalazła z nami nici porozumienia.

Jedynym miejscem, które zasługuje na uwagę, przynajmniej naszym zdaniem, jest budynek, który, według wielu przewodników, akurat znajduje się w najbrzydszej części miasta. Tym miejscem jest Auditorio de Tenerife. Zaprojektowany przez Santiago Calatravę budynek jest onieśmielająco ciekawy. Nie tylko zaprojektowano go w ten sposób, by z każdego miejsca wyglądał inaczej, ale też postawiono na detale, które nadają mu niesamowitego wyrazu. Konstrukcja wyłożona jest milionami białych kafelków, które mienią się we słońcu. Faktura budynku przypomina momentami skórę gada. Z podstawy o szerokości sześćdziesięciu metrów wyrasta gigantyczna, betonowa, zastygła w powietrzu fala, która unosi się na wysokość pięćdziesięciu metrów i ma długość stu metrów.

W zasadzie mógłbym tam spędzić pół dnia – obchodząc tą konstrukcję, fotografując ją z każdej strony, w końcu czekając na koncert. Bardzo podobała mi się także idea falochronu, który znajduje się tuż na wybrzeżu przy Auditorio. Poszczególne jego elementy wymalowane są wizerunkami muzyków z różnych dekad.

Owszem, zapuściliśmy się jeszcze odrobinę dalej w miasto. Poszliśmy spod Auditorio w stronę starych zabudowań zachowanych pomiędzy nowymi tkankami miasta. W tych okolicach najprzyjemniejsza była stara część miasta, gdzie w 1496 roku kolonizatorzy wbili święty krzyż, gdy zdobyli wyspę (stąd też nazwa Santa Cruz). Obecnie w tej dzielnica uwagę zwraca Iglesia de Nuestra Senora de la Concepcion, kościół kolonialny wybudowany w 1502 roku z charakterystyczną wysoką wierzą.

Im bardziej zapuszczaliśmy się w nowszą tkankę miasta, tym bardziej staraliśmy się na siłę zachwycić tym, co widzimy, po czym stwierdziliśmy, że nie jest to miejsce dla nas i wróciliśmy do samochodu, by pojechać w kierunku naszego górskiego, rustykalnego domu, w którym przygotowaliśmy sobie kolację i rozlaliśmy schłodzone, lokalne białe wino.

Tak kończył się pierwszy pełny dzień naszego pobytu na Teneryfie. Po pierwszych impresjach wydawałoby się, że Teneryfa to wyspa przeciętna, jednak każdego następnego dnia pokazywała ona nam, że jest wręcz przeciwnie. Miejsca, które odwiedzaliśmy, widoki, które podziwialiśmy, wszystko to, co działo się później, przekonało nas, jak wiele muszą tracić ci, którzy przyjeżdżają tutaj tylko na plażę.

O najpiękniejszych miasteczkach Teneryfy i najwyższej górze Hiszpanii w następnych odcinkach!

***

Kilka słów praktycznie:

Ryanair z Modlina: dla osób z południa Polski, opcja bardzo średnia, ale tak naprawdę najlepsza. Trzeba się dotłuc do stolicy, ze stolicy do Modlina, i potem już tylko 6 godzin na pokładzie Ryanaira. Zawsze można też polecieć z biurem podróży. Co kto lubi!

Wypożyczalnia aut: Używaliśmy Auto Plus Car, lokalną kanaryjską firmę. Wypożyczenie auta na tydzień to koszt około 110 Euro.

Paliwo: Jest tańsze niż w Polsce. Kosztuje poniżej 1 Euro za litr. Trzeba jednak pamiętać, że tu jest wszędzie masa podjazdów, więc spalania jest inne na autostradzie, a inne na podjazdach.

Autostrady: Wyspę można bardzo łatwo objechać dookoła. Od mniej więcej Los Gigantes przez lotnisko południowe, potem Santa Cruz, La Laguna aż do La Orotavy. Autostrady są bezpłatne i jeździ się nimi bardzo wygodnie.

Parking w Candelaria: Jadąc w stronę oceanu znajdziemy parking publiczny na którym pierwsza godzina jest za darmo. Parking jest tani, zostawaliśmy tam poniżej 1 euro za przekroczony czas.

Parking w Santa Cruz de Tenerife: Rekomenduję zaparkowanie w parkingu pod Auditorio. Jest tani i bardzo łatwo tam dojechać wjeżdżając do miasta i potem też wyjechać. Nie ma sensu pchać się do miasta, gdzie jest masa jednokierunkowych ulic. Warto zostawić auto pod Auditorio i dalej ruszyć pieszo lub tramwajem / autobusem.

Exit mobile version