Site icon Wojażer

Weekend na Malcie. Przewodnik na 8 godzin dookoła wyspy

Strasznie dziwnym językiem mówią na Malcie – taka myśl towarzyszyła nam za każdym razem, gdy patrzyliśmy na listę miejsc, które chcieliśmy odwiedzić. Wymówienie czegokolwiek poprawnie w języku maltańskim graniczy z cudem, chyba głównie dlatego, że większość składowej tego języka pochodzi z języka arabskiego. Bo też Arabowie poprzez swoją obecność na wyspie, wpłynęli na jej kulturę, a przede wszystkim właśnie na język.

Po sobocie spędzonej w stolicy Malty, przyszedł czas, aby ruszyć przed siebie i przejechać wyspę w poszukiwaniu jej najbardziej rozpoznawalnych skarbów. Czasu nie było wiele, gdyż z Valletty wyjechaliśmy o godzinie 10:00, zaś na lotnisku mieliśmy być o 18:00. Dlatego też pomimo faktu, iż Malta autobusami stoi, postanowiliśmy wynająć auto. Ze względu na ruch lewostronny, do którego nie jesteśmy przyzwyczajeni, żadne z nas nie zdecydowało się na kierowanie. Wybraliśmy więc jedną z firm taksówkarskich, która zaproponowała najlepszą cenę za 8 godzin pracy swojego kierowcy. Z doświadczenia w innych krajach wiemy, że kierowca, jeśli dobrze się trafi, potrafi być niezłym źródłem informacji o wyspie i mieszkających tam ludziach.

Prognozy pogody mówiły, że po pięknej sobocie, nadejdzie paskudna niedziela, że będzie padać i wiać chłodem, który jednak porównany do krakowskich warunków, tak naprawdę żadnym chłodem nie był. Na szczęście dla nas, prognozy nie zawsze się sprawdzają.

Słońce wychodziło więc zza chmur dosyć często, a ja nadal mogłem chodzić tylko w koszuli. Wycieczkę rozpoczęliśmy od pojechania do Mosty. Mosta to drugie co do wielkości miasto kraju, do którego jadąc, ma się wrażenie, że nawet nie wyjechało się daleko od Valletty. Gdy potem spojrzy się na mapę, okazuje się, iż przejechaliśmy prawie całą wyspę. Jedno miejsce w owym mieście ciekawiło nas szczególnie. Kościół – rotunda pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny, to żywy przykład czegoś, co jest charakterystyczne dla społeczeństwa Malty. Nasz kierowca wiele razy powtarzał, że ludzie lubią świętować razem. Festiwale religijne, święta, to wszystko jest najlepszym powodem, by zrobić coś razem i razem spędzić czas. Razem zbudowali też mieszkańcy Mosty swoją wielką świątynię, a wcześniej razem zebrali fundusze na ten wielki projekt. Projekt, wzorowany na rzymskim Panteonie, od razu stał się słynny na całą Europę. Kopuła kościoła jest czwartą największą na świecie. Wyprzedzają ją tylko te z bazyliki św. Piotra oraz londyńskiej katedry św. Pawła, a także – kościoła farnego na Gozo, drugiej największej wyspy archipelagu maltańskiego. Gdy ktoś teraz zapyta mnie, jaki kraj jest najbardziej katolicki w Europie, nigdy już nie odpowiem, iż jest to Polska. Od tego wyjazdu zawsze będzie to dla mnie Malta! Niesamowite są techniki budowlane stosowane na wyspie. To, że mury budowane są bez zaprawy murarskiej, jakoś szczególnie mnie nie dziwiło, ale fakt, że tak ogromny kościół powstał z wapienia i bez użycia zaprawy, to już dla mnie niemały szok. Jeszcze większy szok przeżyli wierni tej parafii 9 kwietnia 1942 roku, kiedy podczas kolejnego niemieckiego bombardowania wyspy, do kościoła wpadła, przebijając kopułę, ogromna bomba. Nie eksplodowała i nikogo nie zraniła, co każdy mieszkaniec wyspy do dziś uznaje za cud.

Z Mosty ruszyliśmy dalej, do jednego z najbardziej rozpoznawalnych miejsc i jednej z największych atrakcji na wyspie. Mdina, znana też jako Ciche Miasto, szybko wyłania się z oddali, majestatycznie króluje nad wyspą i jest miejscem, z którego wyspę widać najlepiej. Mdina była kiedyś stolicą Malty, miejscem, gdzie żyły jej najzamożniejsze rody. Pomimo tego, iż nie jest już stolicą, nasz kierowca twierdzi, iż nadal pozostaje siedzibą najbogatszych.

Mdina czaruje. Obejmuje ciszą. Mogę sobie wyobrazić, że jest ona ciągle przełamywana w sezonie, kiedy tłumy zapełniają szczelnie te małe uliczki zamkniętego miasta na wzgórzu. Jednak po sezonie zasługuje ona na swój tytuł – Miasto Ciszy. W środku zaledwie kilka osób plącze się po krętych alejkach. Mieszkańcy w tym czasie biorą udział w niedzielnej mszy. Do kościoła w Mdinie wchodzimy tylko na chwilę, ale wiąże się z nim ciekawa historia z czasów, gdy na wyspie przebywali Francuzi. Przesadzili odrobinę z próbą laicyzowania tego religijnego kraju, więc źle skończyli wyrzuceni z wysokich murów Mdiny, gdy postanowili licytować bogactwa zgromadzone w katedrze św. Piotra.

Kawał historii przetacza się przez to niewielkie miasto. Pierwsi mieszkańcy byli tutaj już cztery tysiące lat przed Chrystusem. Potem przyszli Fenicjanie, po nich zaś Rzymianie. Trafił tam ponoć nawet apostoł Paweł z Tarsu, kiedy jego statek rozbił się na Malcie. Osiem wieków później na wyspę przybyli Saraceni, muzułmanie, od których pochodzą nazwy – Mdina, i przylegający do niej Rabat. Nazwy jakby z Maroka wyciągnięte. Rabat to po arabsku przedmieście, medina to miasto otoczone murami. Po muzułmanach przyszli Normanowie i rycerze, po rycerzach przetaczały się wszystkie potęgi kolonialne, aż do lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy panowanie nad wyspą przejęli w końcu jej mieszkańcy. Gdy pytamy naszego kierowcę, kto tu obecnie mieszka, mówi wprost – głównie księża i siostry zakonne. Wiele możliwości do rozwoju populacji więc nie ma! A jeśli chodzi o mieszkańców cywilnych, głównie bogate maltańskie rody szlacheckie i ludzie zamożni. Za komfort mieszkania w tak cichym i ustronnym miejscu, trzeba słono płacić, Mdina posiada bowiem najdroższe nieruchomości na wyspie.

Mieliśmy sporo szczęścia. Gdy dochodziliśmy do krańców miasta ulokowanych nad stromym zboczem góry, zza chmur na dobre wyjrzało słońce, które oświetliło widoczne w oddali Mostę i Vallettę. Siódmego grudnia, w czasie, kiedy człowiek oczekuje płatków śniegu spadających z nieba, widok idealnie niebieskiej wody Morza Śródziemnego, działa jak najlepsze ładowanie baterii. Zapaliłbym tutaj papierosa – pomyślałem spoglądając na przepiękną panoramę – gdybym tylko chwilę wcześniej nie zgubił paczki gdzieś w którejś z tych uroczych uliczek.

Zapaliłem za to w innym miejscu. I niech wybaczą mi wszyscy ci, którzy nienawidzą papierosów, walczą o ogólne zdrowie narodu, ale tak samo jak jestem uzależniony od podróży, jestem też uzależniony od palenia. Jedno dopełnia drugie. Niektóre z najpiękniejszych momentów z moich podróży pamiętam na zasadzie – tak, tam właśnie zapaliłem! Dymek przy wschodzie słońca w Taj Mahal, dymek na Murze Chińskim, dymek w DUMBO z widokiem na Manhattan.

Najpiękniejszy dymek na Malcie odbyłem przy klifach Dingli, na ławeczce przy kaplicy św. Marii Magdaleny na wzniesieniu, z którego roztacza się piękny widok na morze. Rejon ten to najwyżej położona część Malty, do której warto zajrzeć po drodze z Mdiny do Blue Grotto. Mogę sobie wyobrazić, iż w miesiącach letnich do tej niepozornej ławeczki ustawiają się kolejki do zrobienia zdjęcia. Uroki niskiego sezonu – pomyślałem – można w ciszy usiąść, zapalić i po prostu popatrzeć przed siebie.

Z Dingli zjeżdżaliśmy coraz niżej i niżej w kierunku miejsca, o którym ciągle słyszeliśmy – musicie tam jechać, musicie zobaczyć Blue Grotto! No więc pojechaliśmy je zobaczyć z wielkimi oczekiwaniami, myśląc, że wpłyniemy w wielką i długą grotę. Najgorzej jest jechać z takimi wyobrażeniami, bo nikt z nas nie przeczytał, iż łódka wcale nie wpływa do takowej atrakcji. Blue Grotto może i robi wrażenie, może i ta błękitna woda jest piękna i wspaniała, ale szczególnych ochów i achów jakoś w łódce nie słyszałem. Dla mnie najprzyjemniejszą częścią tej krótkiej wycieczki było to, że pływaliśmy po w miarę ciepłej wodzie, zawiewał lekki, ciepły wiatr, a ja nie musiałem mieć na sobie nic więcej poza koszulą. Siódmego grudnia niewiele człowiekowi wystarcza do szczęścia.

Na koniec dnia zostawiliśmy sobie wisienkę na torcie, czyli obiad w Marsaxlokk. To chyba jedna z najdziwniejszych, a zarazem moja ulubiona nazwa z Malty. Marsaxlokk to malownicza wioska rybacka na południowym krańcu wyspy, jedno z najbardziej charakterystycznych miejsc, które pojawia się w każdym katalogu traktującym na temat Malty. Warto tutaj przyjechać z dwóch powodów – jeden to niedzielny targ rybny i wszelaki, drugi to jedzenie. Możecie tu zjeść naprawdę niesamowite dania z ryb i owoców morza.

To, co najbardziej charakterystyczne dla wioski, to kolorowe łodzie rybackie – luzzu. Jeśli w jakimkolwiek materiale opowiadającym na temat Malty zobaczycie masę kolorowych łodzi w jednym miejscu, to właśnie Marsaxlokk, które obecnie jest jedyną wioską rybacką zaopatrującą całą wyspę i miejscem, skąd pochodzi większość zaopatrzenia w owoce morza.

W końcu przyszedł czas na obiad. Według naszego kierowcy, Maltańczycy nie lubią gotować obiadów, szczególnie w niedzielę. Niedziela to dzień, który rozpoczyna się od kościoła. Potem jest kawa, po kawie zaś wielki lunch z rodziną. Zamiast lunchu może być po prostu obiad, w czasie którego zaczyna się pić wino. Na Malcie starsi piją w niedzielę. Młodzi w piątek, często w sobotę, ale ci, którzy nie zaliczają się do szeroko pojętej grupy „młodych”, świętują w dzień pański. Zapytaliśmy więc, gdzie my możemy świętować nasze ostatnie chwile na wyspie. Kierowca uśmiechnął się, wskazał na wszystkie restauracje, które mijaliśmy wzdłuż portu, i powiedział, że możemy przejść się od jednej do drugiej, wybrać co chcemy, ale on zawiezie nas do miejsca, gdzie razem z wieloma innymi lokalsami oraz przyjezdnymi z Valletty, zjemy najlepszy niedzielny obiad.

La Nostra Padrona nie zawiodła nas ani trochę. Jak zawsze udało nam się znaleźć dobry stolik bez wcześniejszej rezerwacji. Zamówiliśmy maltańskie wino, tym razem czerwone, i zaczęliśmy kolejny hedonistyczny moment naszego podróżowania. Jedzenie było tak genialne, a zarazem tak sycące, od serca, że następny posiłek zjadłem w poniedziałek po pracy. Zaczęliśmy od makaronu z sezonowej ryby, której nazwy nie znam, zaś angielskiej nie zapamiętałem. Potem danie główne – w moim przypadku ośmiornica w ilości takiej, iż nie przejadłbym tego przez dwa dni, w przypadku Magdaleny miecznik, w równie bogatej ilości. Jak przystało na Maltańczyków, uczta rozciągała się w czasie, wino lało się leniwym strumieniem, a w tle bujały się kolorowe łodzie. Niestety wiatr coraz bardziej przesuwał w naszym kierunku ciemne chmury, przed którymi udawało nam się uciekać przez cały dzień. W chwili, gdy wyszliśmy z restauracji i zrobiliśmy kilka zdjęć kolorowym luzzu, zaczęło padać. Nie przestało już do końca dnia, więc tym przyjemnym portowym akcentem zakończyliśmy naszą kilkugodzinną objazdówkę po wyspie.

Z powodu załamania pogody poprosiliśmy naszego kierowcę o wcześniejsze zakończenie naszej wycieczki, bo w zasadzie i tak zobaczyliśmy wszystko to, co zobaczyć chcieliśmy. Odstawił nas na lotnisko 3 godziny przed odlotem. Myśleliśmy, że zanudzimy się na śmierć w oczekiwaniu na samolot, a tu proszę – kolejna niespodzianka – zakochaliśmy się w maltańskim lotnisku. Było kompletnie puste. Obok bramki, z której odlatywaliśmy, ktoś rozłożył wygodne sofy i fotele, wyłożył czerwony dywan i uruchomił na telewizorze świąteczne filmy, które oglądał każdy siedzący obok. W oddali, na środku hali, stało zaś pianino, do którego podchodził co kilka minut jakiś człowiek i zaczynał grać. Gdy kończył, rozlegały się gromkie brawa. Na żadnym lotnisku do tej pory nie czuliśmy tak spokojnej, leniwej atmosfery oraz tych zbliżających się wielkimi krokami świąt Bożego Narodzenia.

lotniskowe pianino

Tak kończyliśmy 59. dzień spędzony poza granicami kraju w 2014 roku, zamykając tym samym kolejny wspaniały, podróżniczy rok.

Exit mobile version