Site icon Wojażer

Rejs do Szwecji. Statkiem z Gdyni do Karlskrony

Dragso

W tym roku jakoś dużo jest w naszych podróżach kierunków północnych. Po majówce na Łotwie i tygodniu na Arktyce, przyszedł czas na kolejną północna destynację. Przylecieliśmy na weekend do Trójmiasta. Jeszcze dwa miesiące temu miał to być po prostu przedłużony weekend w Gdańsku, jednak plan się zmienił. Wraz z początkiem lata firma Stena Lines wypuściła promocyjną pulę biletów na prom z Gdyni do szwedzkiej Karlskrony. I tym właśnie sposobem nasz krótki letni wypoczynek podzielił się na pół – część w Trójmieście, część na rejsie i w Szwecji.

Do Szwecji w ogóle zawsze miałem wyjątkowego pecha. Swego czasu wiele było okazji lotniczych za 1 do max 19 złotych za lot do Sztokholmu. Biletów, a tym samym zabukowanych pobytów w Sztokholmie, miałem do tej pory sześć albo siedem, nawet dobrze nie pamiętam. Bilety może i były tanie, ale jak sobie podliczałem koszt przejazdów z dalekiego lotniska Skavsta i noclegi w mieście, nagle szybki weekend zamykał się kwotą astronomiczną. Zawsze więc rezygnowałem i modyfikowałem plany. Na przykład Lwów zamiast Sztokholmu. Aż w końcu się udało. Dotarliśmy do Szwecji, wprawdzie nie samolotem, ale za to statkiem.

Samolotem dotarliśmy za to do Gdańska. Stolica Pomorza to chyba jedyne miasto w Polsce, do którego sentyment mam tak samo mocny jak do Krakowa. I chyba jedyne, w którym mógłbym zamieszkać, gdybym miał opuścić Kraków. Do niedawna, nie wliczając historii z upadłymi liniami OLT, dolot do Gdańska do najtańszych nie należał. Podróż koleją czy autobusem z Krakowa, należała z kolei do tych najdłuższych, jakie sobie można wyobrazić. Niczym lot z Polski do Azji, od 10 do 12 godzin! I nagle Ryanair ogłosił krajowe loty pomiędzy Krakowem a Gdańskiej na sezon letni 2014. Wprawdzie nie należą one do najtańszych jak te z wylotem z Modlina (nawet 29 lub 39 złotych w jedną stronę!), jednak cena za godzinę lotu ze stolicy Małopolski równała się w naszym przypadku cenie biletów kolejowych w obie strony. Wybór był oczywisty.

O samym Trójmieście opowiem w następnym poście, teraz chciałbym opowiedzieć Wam o rejsie. To coś dla nas zupełnie nowego. Różnymi mniejszymi łajbami się do tej pory pływało, ale nigdy na serio. Na szczęście na jednym rejsie w tym roku już byłem. Wycieczka przez Morze Barentsa sześćdziesięcioletnim statkiem do Baretsburga na długo zapadła mi w pamięci i chyba uświadomiła, że na morzu nie czuję się najbardziej komfortowo.

Wszystko zaczęło się o 19:30 w minioną niedzielę. Wyjechaliśmy taksówką z miejsca w Gdyni, gdzie się zatrzymaliśmy na dwa minione dni. Przed 20:00 byliśmy już na terminalu promowym Stena Lines. Cały proces check in-u wygląda tak: podchodzisz do okienka, pokazujesz rezerwację, a przemiła Pani drukuje Ci karty pokładowe będące jednocześnie kluczami do Twojego pokoju. Poczekaliśmy jakieś pół godziny, po czym rozpoczął się boarding. Po chwili wchodziliśmy już rękawem na pokład ogromnego statku Stena Spirit. Jednostka ta robi niemałe wrażenie, gdy patrzy się na nią z oddali. Zdecydowanie był to największy statek, jakim kiedykolwiek płynęliśmy, jednak w środku takiego wrażenia ogromu już nie ma. Być może dlatego, że większość powierzchni konsumuje część załadunkowa przewożąca samochody, tiry, autokary i inne ładunki?

Wejście odbywało się przez recepcję na 7 piętrze okrętu. Potem wskoczyliśmy szybko na 8 piętro, gdzie znajdował się nasz pokój. Po otwarciu drzwi czekała nas bardzo miła niespodzianka. Kajuta była naprawdę przestronna, miała sporej wielkości okno, i co najważniejsze, wygodne łóżka oraz przestronną łazienkę (znacznie lepszą niż np. Campanille w Warszawie, gdzie się kiedyś na chwile zatrzymaliśmy). Bilety w promocyjnej taryfie kosztowały nas 300 zł za 2 osoby w dwie strony i zawierały przejazd i kajutę. Za całą resztę trzeba było już zapłacić osobno.

Gdy zostawiliśmy rzeczy w pokoju, stwierdziliśmy, że czas najwyższy coś zjeść. Stena Spirit oferuje kilka opcji. My wybraliśmy restaurację Taste. Można w niej zjeść śniadanie za 32 złote lub kolację za 80 zł za osobę. Działa na zasadzie 'all you can eat’, czyli płacisz jedną stawkę i jesz, ile chcesz. Dania wystawione w formie szwedzkiego stołu były bardzo smaczne, oferta napojów i alkoholu dosyć bogata, a desery nawet mógłbym rzec, że pyszne. Kolacja zaraz po przybyciu okazała się dobrym pomysłem, gdyż niewiele jeszcze osób dotarło na salę. I tak, w przyjemnej ciszy obserwowaliśmy port w Gdyni, od którego stopniowo się oddalaliśmy. Po kolacji wpadliśmy jeszcze pozwiedzać sklep bezcłowy, jednak zawiedliśmy się jego ofertą. W przeciwieństwie do reszty pasażerów, która zaopatrywała się tam głównie w alkohol. Ci, którzy nie przywieźli ze sobą swojego na nocne imprezowanie, nadrabiali w sklepie. Szwedzi wracający do siebie w ogóle nie cackali się – alkohol kupowali kartonami i ładowali na wózeczki, którymi następnego dnia zwozili swe zdobycze na szwedzki, drogi ląd. Po zaliczeniu „zwiedzania”, udaliśmy się na zasłużony odpoczynek do kajuty.

No właśnie, odpoczynek. Trochę się nie udał, gdyż praktycznie całą drogę towarzyszył nam sztorm o sile 8 stopni w skali Beauforta. Ja wprawdzie spałem jak zabity, choć kilka razy opadając w stronę krawędzi łóżka, budziłem się i zdawałem sobie sprawę, że nie jest dobrze. Jak się potem okazało, Magdalena praktycznie nie zmrużyła oka. Po wizycie na diabelskim kole w Gdańsku (a ma lęk wysokości), trudno było jej odpocząć na bujającej łajbie przy założeniu, że ma też chorobę morską.

Na dwie godziny przed zaplanowanym wpłynięciem do portu w szwedzkiej Karlskronie, obudziliśmy się i zaczęliśmy szykować się do wyjścia. Co ciekawe, po całonocnym bujaniu czułem się jakbym był totalnie pijany. Mój błędnik nie uspokoił się jeszcze do tej chwili, gdyż gdziekolwiek pójdę, czuję, że buja. Po przyjemnym, choć nieco bujającym, prysznicu, zjedliśmy śniadania (co w tych warunkach też było wyzwaniem!) i wyruszyliśmy na górny pokład, żeby zrobić kilka zdjęć.

Tak jak zapowiadały prognozy, pogoda szykowała się iście barowa. Co chwilę przechodziła nad nami ulewa, po której robiło się trochę jaśniej, by potem ponownie uderzyć deszczem z całej mocy. Mimo wszystko dobry humor nie opuszczał nas ani na chwilę. Cieszyliśmy się z wizyty w trzecim kraju skandynawskim.

Po opuszczeniu pokładu szybko udaliśmy się na przystanek autobusowy tuż przy wejściu na terminal promowy. Przejazd do centrum Karlskrony autobusem nr. 6 zajmuje 30 minut i kosztuje 20 SEK od osoby (około 10 zł za osobę). Jednak zanim zapuściliśmy się w nasze pierwsze szwedzkie miasto, jakie przyszło nam zwiedzać, byliśmy świadkami istnego teatru sytuacyjnego.

***

W końcu docieramy późnym porankiem do centrum miasta. Widząc, że zbliża się kolejna ulewa, ruszyliśmy w stronę pierwszego schronienia, które chcieliśmy odwiedzić. I tak dotarliśmy do Marinmuseum, czyli do muzeum marynarki. Wejście do środka kosztowało lekko ponad 100 złotych (jeden bilet normalny, jeden studencki) i zdecydowanie warte było swojej ceny. W nowoczesnych salach prezentowana jest nie tylko historia Karlskrony, ale także cała sztuka związana z budowaniem okrętów wojennych.

Historia miasta okazuje się nagle bardzo ciekawą częścią naszej wycieczki. Karlskrona to relatywnie małe, bo mające lekko ponad 30 tysięcy mieszkańców, miasto. Jest stolicą regionu Blekinge i jedyną pozostałą bazą marynarki wojennej w Szwecji. Jest też uważana za jedyne barokowe miasto w Szwecji. Coś szczególnego musi w tym mieście być, bo znalazło się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Co ciekawe, to założone w 1680 roku miasto było w całości własnością wojska. Cywile zamieszkali tutaj dopiero w okolicach lat 80 XX wieku, kiedy miasto „oddano” cywilom.

W samym muzeum najbardziej interesującym dla mnie miejscem była końcowa sala z pięknym widokiem na morze, zatoki i wysepki. Bo przecież miasto położone jest na trzydziestu wyspach. W sali tej wystawiono sporych rozmiarów rzeźby, które swego czasu zdobiły dzioby wielkich galonów.

Po zwiedzaniu muzeum i przeczekaniu kolejnej wielkiej ulewy, które przeszła tego dnia przez miasto, przyszedł czas na spacer. Na chwilę pojawiło się nawet słońce a my zaczęliśmy podążać ścieżką spacerową wyrysowaną na turystycznych mapkach. Tak mniej więcej w połowie drogi stwierdziliśmy, że nie jest to ścieżka do zwiedzania, ale raczej ścieżka spacerowa dla tych, którzy chcą się w weekend zrelaksować i po prostu przespacerować wokół centrum miasta.

Mniej więcej na wysokości wieży, którą widać na ostatnim zdjęciu powyżej, stwierdziliśmy, że zboczymy odrobinę ze ścieżki i po prostu weszliśmy do centrum miasteczka. A tam leniwie toczyło się życie. Ktoś przejeżdżał starym, pięknym samochodem, żołnierze mijali nas na rowerach, nieliczni turyści byli ledwie widoczni. Co ciekawe, pomimo 18 stopni Celsjusza my spacerowaliśmy jakbyśmy przyjechali w środku zimy, co było zasługą wiejącego wiatru. Lokalni paradowali zaś często w samych koszulkach czy krótkich spodenkach, spoglądając przy tym na nas z nieskrywanym zdziwieniem. W znalezionym w tym miejscu sklepie z pamiątkami zakupiłem kolejne magnesy do naszej kolekcji i tak minął czas do kolejnego przystanku wymuszonego niemałą ulewą. Wpadliśmy na kawę i ciastko do niewielkiej kawiarni, gdzie nabieraliśmy sił do dalszego spaceru.

Wikipedia, gdy sprawdza się informacje na temat Karlskrony, mówi o dwóch miejscach, które trzeba odwiedzić – muzeum marynarki oraz Dragso, czyli jedną z wysepek niedaleko centrum, gdzie znajdują się charakterystyczne czerwone domki, bez których zobaczenia nie można mówić, że było się we Szwecji. Musieliśmy tam dotrzeć. Problem polegał na tym, że pogoda w ogóle nie była spacerowa. Wiatr wzmagał się coraz bardziej a w oddali szumiała kolejna ulewa. Na ratunek przyszła nam przejeżdżająca kolejka, jeden z tych pojazdów, które dręczą turystyczne destynacje. W tym przypadku była to kolejka łącząca Marinmuseum z kempingiem na wyspie Dragso. Przejazd w jedną stronę kosztował niewiele – 20 SEK za osobę. W drugą tak samo, jednak bardzo miły starszy Szwed powiedział, że do centrum wracamy za darmo, przez pogodę! Byliśmy jego jedynymi pasażerami, na których plątający się po mieście turyści patrzyli z mieszanką zazdrości i nienawiści. Ile oni musieli za to zapłacić – myśleli zapewne! Kolejka była dobrym wyborem. Na spokojnie, schronieni przed deszczem, przemierzaliśmy uliczki łączące centrum z wyspą aż w końcu ujrzeliśmy słynne szwedzkie, czerwone domki.

W ogóle mieliśmy wiele planów na ten dzień w Karlskronie. Mieliśmy wypożyczyć rowery i przejechać okoliczne wysepki. Przeżyliśmy pogodowy zawód jak Ci, którzy z rowerami przyjechali, ale mimo wszystko spędziliśmy tam naprawdę fajnych kilka godzin. Wiem, że do Szwecji trzeba będzie wrócić, bo skoro w Norwegii byłem dwa razy, to dlaczego w Szwecji mam być tylko raz!

Późnym popołudniem czekaliśmy już z Magdaleną na autobus nr. 6 z centrum do terminala promowego. Powrót do Gdyni był zaplanowany na 19:30, zaś przypłyniecie na miejsce na 7:30 rano. Na szczęście tej nocy sztormu już nie było! 

Exit mobile version