Site icon Wojażer

Arctic Tapas. Nietypowa kolacja na Arktyce

z Bentem i Magdaleną po kolacji w Arctic Tapas

Na arktycznym terytorium norweskim nie brakuje miejsc, gdzie można dobrze zjeść. Longyearbyen, główna osada Svalbardu, naprawdę ma wiele do zaoferowania jak na tak małą społeczność. Nie tylko można tam spróbować typowo norweskiego jedzenia, ale nawet takich orientalnych specjałów jak pad thai. Restauracja tajska jest jednym z najpopularniejszych miejsc w mieście, szczególnie gdy weźmie się pod uwagę fakt, o którym wcześniej pisałem – w Longyearbyen druga największa społeczność to Tajowie.

Faktem jest jednak to, że „stołowanie się” na mieście, w tej części świata, do najtańszych nie należy. Można powiedzieć wprost – należy do horrendalnie drogich. Kwestia jedzenia była przez nas planowana wyjątkowo dokładnie. Po pierwsze, w doborze noclegu, kierowaliśmy się jedną ważną kwestią. Musi być śniadanie. Każdy dzień rozpoczynaliśmy więc od przepysznego szwedzkiego stołu ze świeżym pieczywem, owocami (które na Arktyce są rarytasem) i ogromnym wyborem mięs i warzyw. To dawało nam siłę na pierwszą część dnia.

Dietę na resztę dnia zorganizowaliśmy w Polsce. Po pierwsze zrobiliśmy zakupy żywieniowe, po prostu rzeczy, które możemy ze sobą zabrać i się nie zepsują. Ale najważniejszą i najcudowniejszą rzeczą, którą zabraliśmy ze sobą było nasze niedawne odkrycie – liofilizowane jedzenie. Naturalnie przygotowane dania bez konserwantów, które w specjalnym procesie pozbawiane są całkowicie wody. Tym sposobem zachowują świeżość i gotowe są do zjedzenia w każdej chwili. Potrzebna jest tylko gorąca woda. Zrobiliśmy w Polsce mały research i wyszło na to, że najlepszą opcją będą dania firmy LYO food, które produkowane są w Kielcach. Po pierwsze, były w dobrej cenie (15-20 złotych za pełnowartościowe danie z mięsem), i po drugie, i najważniejsze, dania te były po prostu przepyszne!

Zamówienie dań dla 2 osób na 5 dni, danie główne + mniejsze danie na kolację, wyniosło nas 450 złotych. Czyli koszt jednej kolacji w Longyearbyen.

Dlatego wszystkim wybierającym się na jakiekolwiek wyprawy, albo też do miejsc, gdzie pełnowartościowe posiłki mogą porządnie zrujnować portfel, serdecznie polecam LYO food

No dobra, ale nie o tym jest dzisiejsza historia! Z jedzeniem bywa bowiem tak, że choćbyśmy byli w z kosmosu drogim miejscu, coś dobrego musimy zjeść! Nie jestem blogerem kulinarnym, ale postaram się Wam o tych przysmakach, które spróbowaliśmy, coś opowiedzieć.

Na Svalbardzie jedliśmy „na mieście” dwa razy. Pierwsze „na mieście” to nasz słynny grill przy lodowcu na pokładzie statku płynącego do Barentsburga. Mięso z wieloryba zachwyciło mnie szczególnie, choć Magdalenie średnio przypadło do gustu. Kwestia smaku!

Nasze drugie jedzenie „na mieście” to właśnie to, o czym dziś chcę Wam opowiedzieć – Arctic Tapas! 

Znalazłem ich przypadkiem, gdy robiłem rozeznanie co ciekawego można robić na miejscu, i od razu zachwycił mnie ich pomysł na biznes. Na swojej stronie piszą o sobie, że otworzyli się w lipcu 2013 roku i że są najbardziej północną firmą kateringową na świecie w dodatku… na kołach. Cały urok tego biznesu polega na tym, że w specjalnie dostosowanym autokarze odbywa się przepyszna kolacja w niezwykłych okolicznościach przyrody. Do tego dnia myśleliśmy, że po prostu był to taki pomysł. Jednak po kolacji mieliśmy okazję porozmawiać z Bentem, pomysłodawcą i właścicielem tej restauracji na kołach, który wyjaśnił nam okoliczności powstania tego pomysłu. Bent pochodzi z Oslo i podobnie jak wielu innych, oszalał na punkcie Svalbardu. Chciał otworzyć gastronomię w Longyearbyen, jednak gubernator Svalbardu ciągle robił problemy co do wybieranych przez niego lokalizacji. Dlatego też wpadł na pomysł, że swój lokal zrobi na kółkach. I tym samym rozwiązał się problem lokalizacji. Jak się później okazało, Bent spędził trochę czasu w Polsce. A dokładnie 3 miesiące, bo tyle trwała konstrukcja autokaru, który zrobiono na jego potrzeby w… Gdańsku. Bardzo chwalił sobie tak pobyt u nas, jak i pracowitość i upartość polskich wykonawców, którzy jak coś zmaścili, podrapali się po głowach, i po chwili już wiedzieli, jak to zrobić poprawnie.

Rezerwacji miejsc dokonywałem mailowo. Korespondowałem z Yeleną, która pomaga Bentowi w prowadzeniu biznesu. Podobnie jak większość ludzi na Svalbardzie, nie jest to jej jedyna praca. Dokładnie rzecz ujmując jest to jedna z jej trzech prac. Pracuje ona także z Bartkiem, o którym wspominałem w poprzednim poście. Aby kolacja się odbyła potrzebne jest 8 osób, więc do końca nie wiedzieliśmy, czy de facto się ono odbędzie. Dzień przed dostaliśmy jednak maila, że wszystko jest ok i czekają na nas jutro przed 19:00.

Autokar podjeżdża pod nasz hotel, skąd odbiera nas i kilka innych osób. Wita nas Bent, który od początku tryska energią i bardzo dobrym humorem.

W środku robi na nas wrażenie świetne dostosowanie autobusu do jego roli. Fotele pokryte są wygodnymi i ciepłymi skórami, zaś między nimi znajdują się wystarczająco duże stoliki z matami, które mają sprawić, że podczas nieraz wyboistej jazdy, zastawa nie pospada na przejście.

Jedzenie jedzeniem, ale ja nie mogłem oderwać wzroku od krajobrazów, które mijaliśmy. Cała idea polega na tym, że jesz podróżując, jesz, oglądając krajobrazy. A są one po prostu nieziemskie. Najpierw autokar krąży po mieście, gdzie zatrzymuje się co chwilę. Bent, który kieruje pojazdem, wstaje z fotela i zaczyna opowiadać różne historie o miejscu i ludziach. Okrasza je charakterystycznym dla siebie poczuciem humoru.  Po chwili w mieście wyjeżdżamy poza. Kierujemy się w kierunku jedynej obecnie działającej kopalni z dala od miasta. Tam wjeżdżamy na niezwykle wysoki punkt, z którego roztacza się wspaniały widok na całą okolicę.

No i jedzenie! Tak jak mówiłem, kulinarnym blogerem nie jestem, ale wypadałoby coś napisać!

Bent stawia na to, by serwować jedzenie z koła polarnego. Nie z 78 równoleżnika, na którym się znajdujemy, tylko z północnej Norwegii kontynentalnej, czyli np. z okolic Tromso. Jest to już koło podbiegunowe, ale nie archipelag arktycznego Svabardu, gdzie po prostu nic nie rośnie. Jedyne, co pochodzi stąd, to tak zwana świnia svalbardzka, czyli po prostu renifer, który stanowi w tej okolicy główne źródło mięsa. Bent starannie selekcjonuje składniki, które używa w swoich kolacjach. Sprowadza je od różnych małych producentów z północy Norwegii. O każdym daniu opowiada, podobnie jak wspomina dokładnie o producencie.

Kolację rozpoczynamy od białego wina, do którego dostajemy przystawkę.

Przystawka to:  suszone serce renifera, suszona ryba, suszona baranina, twardy chlebek z masłem. Tak zwane przysmaki, które służą do tego, by w razie zagubienia na Arktyce, przetrwać jedząc to, czego organizm potrzebuje najbardziej. Magdzie nie smakuje praktycznie nic, ja smakuje się w tych cuchnących przekąskach z największą przyjemnością.

Dania Główne to: kalarepa, ryba, wędzony łosoś, wędzony halibut. Na kamieniu serwowane są zaś: czerwona cebula, borówka brusznica, mięso renifera oraz baranina a także coś, co Madzi szczególnie przypadło go gustu – świeże serce renifera! Ja zjadłem wszystko co miałem na talerzu plus wszystko, co nie mogło przejść przez gardło Magdaleny, która praktycznie pozostała tylko przy rybie!

Sery serwowane po obiedzie były po prostu kosmiczne! Podane wraz dżemem tworzyły idealną kompozycję. Można rzec, że i ja, i Magdalena, dosłownie pialiśmy z zachwytu! Idealnym dopełnieniem był słodki chrupiący chlebek, który mógłbym jeść bez końca!

Na koniec podano deser, który zapomniałem sfotografować, gdyż nie mogłem oderwać wzroku od doliny, którą mieliśmy przed sobą!

Ponad dwugodzinna kolacja dla 2 osób połączona ze zwiedzaniem, historią miasta i ludzi oraz dwiema karafkami białego wina kosztowała 550 złotych. Jest to jedna z najdroższych kolacji, jakie w życiu odbyłem, ale zdecydowanie – było warto!

Arctic Tapas – serdecznie polecam!

Exit mobile version