Site icon Wojażer

Globalny Bank Nasion. Trekking obok arktycznej Arki Noego

prawdziwa twarz arktycznego Svalbadu

Gdy przylecieliśmy na arktyczny Svalbard, wiedzieliśmy już, iż na miejscu przebywa także kilka innych osób z Polski. Dokładniej rzecz ujmując Polaków z Norwegii. Dostałem od nich maila tuż przed naszym przylotem. Przylatywali na miejsce wcześniej, więc umówiliśmy się wstępnie na jakiś ciekawy trekking na dzień przed ich powrotnym lotem do Norwegii. Tak jak planowaliśmy, spotkaliśmy się w poniedziałek, gdy oni wrócili ze szlaku, a my z Madzią przeszliśmy już przez aklimatyzację. Jeśli chodzi o trekking na Svalbardzie, jedna rzecz powstrzymywała mnie od codziennego wychodzenia na okoliczne góry – fakt, iż człowiek nie jest tam sam. Dominującym ssakiem jest bowiem niedźwiedź polarny, który dla istoty ludzkiej stanowi śmiertelne zagrożenie. Najważniejszą rzeczą, gdy wychodzi się z osady, jest broń palna. I tutaj podziałał spory łut szczęścia. Nowo poznani znajomi poznali z kolei dzień wcześniej innego Polaka, który w Longyearbyen pracuje i mieszka, no i przede wszystkim, posiada broń i zezwolenie na jej używanie.

W poniedziałek wieczorem, w pierwszy dzień naszego pobytu na Svalbardzie, umawiamy się na spotkanie w całym gronie. Bartek, wspomniany polski mieszkaniec Longyearbyen, zaprasza nas na spotkanie do baru u Mari Ann Polarigg. Jest to jedno z miejsc noclegowych, które znajduje się w centrum miasteczka, u wylotu drogi w stronę lotniska. Przy piwie omawiamy nasz wtorkowy trekking.

 

 

Widzimy się ponownie we wtorek popołudniu. Najpierw spotykamy się z Bartkiem przed godziną 17:00 przy Marie Ann Polarigg. Stamtąd jego znajoma zabiera nas samochodem do okolic lotniska, gdzie mamy spotkać resztę grupy, czyli spotkanych dzień wcześniej polskich kolegów i koleżankę. Ci wybrali się jeszcze na wspinaczkę do jednej ze starych kopalni w mieście, więc wiemy, że będą mieć opóźnienie. Postanawiamy z Bartkiem pospacerować sobie po okolicach lotniska, gdzie znajduje się mały port rozładunkowy, który w gruncie rzeczy wygląda jak jeden wielki industrialny chaos pozostawiony przez człowieka na arktycznej ziemi. Ponieważ jesteśmy już poza bezpieczną strefą wolną od niedźwiedzi, Bartek sprawdza broń zanim wyruszymy w dalszą drogę w górę.

 

 

Gdy opuszczamy port, spotykamy kolejnych członków naszej wyprawy. Postanawiamy wpaść na chwilę na wzgórze ponad lotniskiem, gdzie znajduje się prowizoryczny „samolot”, na którym służby ratownicze ćwiczą akcje ratunkowe. Przychodzimy na miejsce najprawdopodobniej zaraz po zakończeniu kolejnych ćwiczeń, ponieważ wszędzie dookoła walała się jeszcze piana gaśnicza.

 

 

Grupa wciąż była dosyć niekompletna, gdyż nadal brakowało czterech osób, które nie wróciły jeszcze ze wspinaczki do kopalni. Postanowiliśmy więc, że na razie ruszamy dalej czwórką w górę, zaś pozostała czwórka dojedzie do nas później, jeśli uda im się złapać stopa z miasta. Gdy wchodzimy powoli coraz wyżej, staramy się wybierać skróty, by omijać krętą drogę prowadzącą na górę i zaoszczędzić trochę czasu. Trzeba było uważać, aby nie wpaść w pozornie płytki i topniejący śnieg, lub breje błota, która wyglądała, jak zwykły kawałek ziemi. Gdy spoglądaliśmy za siebie, mieliśmy okazję podziwiać ostatnie chwile ładnej pogody, zanim na górze dopadła nas burza śnieżna i wiatr, którego nie doświadczyłem chyba nigdy w życiu.

 

 

I tak, po jakimś czasie od wyruszenia z miasta, trafiamy w końcu do miejsca, które bardzo chciałem zobaczyć, choć tak naprawdę niewiele w nim widać. I choć nie był to główny cel naszego trekkingu, a jedynie główny punkt w drodze do końcowej stacji, zapadł w pamięci najbardziej.

Na Svalbardzie, w Longyearbyen, w bezpośredniej bliskości lotniska, znajduje się jedno z najdziwniejszych i najbardziej specyficznych miejsc, jakie widziałem w życiu – Global Seed Vault, czyli globalny bank nasion. Gdy dociera się na miejsce, nie da się nie myśleć o tych wszystkich filmach katastroficznych, które z pasją oglądałem przez całe swoje życie. O wszystkich scenariuszach zagłady Ziemi, zniszczenia ludzkości, o dniu ostatecznym. Bo to miejsce to nic innego jak Arktyczna Arka Noego, ostatnia deska ratunku dla ludzkości, w chwili, gdyby coś naprawdę złego miało miejsce.

Badacz Cary Fowler oraz organizacja znana jako Consultative Group on International Agricultural Research rozpoczęły ten projekt, aby chronić większość znanych na Ziemi gatunków roślin przed zagładą, którą sami możemy sobie zgotować. Miejsce istnieje na zasadzie trójstronnego porozumienia między państwem norweskim oraz dwiema międzynarodowymi organizacjami zajmującymi się ochroną roślin na naszej planecie. Budowa tego niesamowitego miejsca została w całości opłacona przez rząd norweski i kosztowała około 9 milionów dolarów. Różne organizacje mogą za darmo przetrzymywać cenne nasiona, zaś koszty operacyjne ponosi Norwegia oraz Global Crop Diversity Trust, które fundusze czerpie z różnych źródeł finansowania, między innymi ze wsparcia rodziny Gatesów.

Budowa rozpoczęła się w 2006 roku, zaś miejsce to wybrano, ponieważ:

Obecnie w banku nasion przetrzymywane jest prawie 800,000 sztuk różnych materiałów.

Odwiedzający to miejsce muszą zdawać sobie sprawę z tego, że jedyne co zobaczą to wystający ze skały kikut – wejście do budynku, który dla zwykłych śmiertelników jest nieosiągalny.

 

 

Wszystkim zainteresowanym tematem tego specyficznego miejsca, polecam The Backup Copy, krótki dokument na ten temat:

Po wizycie przy wejściu do globalnego banku nasion, w końcu spotykamy resztę naszej grupy. Już w komplecie, jesteśmy gotowi na najcięższą część naszego „spaceru”. Z minuty na minutę pogoda miała pokazywać swoje prawdziwe, arktyczne oblicze.

 

 

Gdy wchodzimy coraz wyżej, gdzie nic już nie chroni nas przed przejmującym wiatrem, odkrywam co to znaczy prawdziwa, arktyczna pogoda. Na moje podekscytowanie Bartek odpowiada: „tutaj to jest k…a lato”! To było specyficzne uczucie. Miałem wrażenie, że drobinki lodu, bo trudno to było nazwać śniegiem, wbijały mi się w każdy cal mojej twarzy, zaś wiatr po prostu zagłuszał moje myśli.

 

 

W końcu docieramy do finalnego miejsca, które było celem naszego trekkingu. Pole radarów NASA, które pośród lodów Svalbardu wygląda jak jakaś naprawdę kosmiczna instalacja. W tym miejscu odbywa się kontrola ogromnej ilości krążących nad Ziemią satelitów. To z tego miejsca pochodzą dane, które obecnie używane są do rozszyfrowania zagadki zaginionego samolotu Malaysia Airlines. I choć na górze wiało niemiłosiernie i ziąb dosłownie zamrażał każdą moją komórkę, zdecydowanie było warto!

 

 

Na koniec urządziliśmy sobie małą zabawę z bronią, czyli coś, co wieczni mali chłopcy lubią najbardziej…

 

 

Exit mobile version