Site icon Wojażer

Rejs do Barentsburga. Podróż przez wzburzone wody Arktyki

Posty o norweskiej miejscowości, w której bazujemy, miały być pierwsze. Ale Longyearbyen nadal eksplorujemy i jeszcze wiele do zrobienia, więc postanowiłem obrócić kolejność i napisać o najbardziej niezwykłym rejsie, jaki do tej pory miałem możliwość odbyć w swoim krótkim, ale intensywnym życiu.

Na pokładzie statku, którym dziś płynęliśmy, zdałem sobie sprawę, iż za wiele rejsów po otwartym morzu nie zaliczyłem. W zasadzie pamiętam jeden, po Bałtyku, Ale było to tak dawno, że zdołałem to wymazać z pamięci. Czego jeszcze się dziś dowiedziałem? Przede wszystkim tego, że chyba mam chorobę morską. Albo przynajmniej jakąś jej lekką odmianę. Nie odczuwam strachu, nie wymiotuję, ale usiedzieć w środku, w ciepłym pomieszczeniu, którym buja na całego, nie potrafię. Może to po prostu moja miłość do klimatyzowanych pomieszczeń? W każdym bądź razie większość podróży spędziłem na otwartym pokładzie i kompletnie nie przeszkadzało mi zimno.

Dziś wybraliśmy się do żywego pomnika arktycznych rubieży Związku Radzieckiego – do rosyjskiej enklawy zwanej Barentsburgiem. 

Jak wiecie, zawsze staram się podróżować na własną rękę. Tak też trafiłem tutaj, na arktyczny Svalbard. Jednak w chwili, kiedy znajdziecie się już na miejscu, niewiele jest rzeczy, które można zrobić samemu. Svalbard to bardzo specyficzne kraniec ziemi. Bardziej dziki od najbardziej dzikich, do których trafiłem. Toteż większość rzeczy, które można tutaj zorganizować, wykupuje się przez operujące tutaj firmy. Rejs statkiem planowałem już dawno. Wiedziałem jakiego dnia na niego się wybierzemy, a także co dokładnie zobaczymy. Zaraz po przyjeździe wykupiłem miejscówki w Spitsbergen Tavel. Koszt na osobę za 10-godzinną wyprawę to 750 złotych. Tak, to dużo, ale tutaj po prostu wszystko ma bardzo wysoką cenę. Trzeba się po prostu przestawić i przez kilka dni o tym nie myśleć. Jedno co wiem teraz to to, że absolutnie było warto!

okolice naszego rejsu

Między 8 a 8:40 rano autokar odbiera uczestników rejsu zatrzymujących się w różnych miejscach Longyearbyen i przewozi wszystkich do portu, gdzie czeka już na nas jednostka morska MS Langoysund. Statek to niemłody, bo zbudowany w 1954 roku, ale jak wiadomo – old school ma moc! Ten sześćdziesięcioletni okręt, podobnie jak inne budowane w tych czasach, to po prostu kupa dobrej roboty!

W czasie rejsu bardzo szybko zaprzyjaźniliśmy się z załogą statku, jak wiadomo, Polacy mają mniejszy dystans do ludzi, więc ich poznawanie idzie nam o wiele prościej niż zdystansowanej reszcie. Od chwili ich poznania z twarzy nie schodził nam niezwykle widoczny wyraz zaskoczenia! Cała załoga pochodzi bowiem z… Filipin! Tak, z kraju z południowo-wschodniej Azji, gdzie non stop jest gorąco! Kapitan w 2003 roku był na kontrakcie w Gdańsku, a młoda, niezwykle miła i kontaktowa dziewczyna pracująca w obsłudze, wymieniła się z nami kontaktami, aby móc się ponownie spotkać, czy to w Polsce, czy na Filipinach. Madzia bardzo szybko zaprzyjaźnia się z wszystkimi na mostku kapitańskim, zaś w chwilach, kiedy wszyscy uciekali na zewnętrzny pokład, ona ucinała sobie pogawędki z nową koleżanką z Filipin.

Na statku tego dnia było łącznie 50 osób – 45 pasażerów i 5 członków załogi, w tym przewodnik. Każdy znalazł swoje miejsce i bardzo szybko wytworzyła się między wszystkimi przyjazna atmosfera. Anglojęzyczna część grupy była w mniejszości. My, czyli dwójka Polaków, para z Szwajcarii i trzech arcyśmiesznych Chińczyków z Hong Kongu. Cała reszta to Norwegowie. Tak się już jakoś utarło, że okres między połową maja a prawdziwym latem – w lipcu i sierpniu, to czas, kiedy Svalbard należy prawie całkiem do Norwegów, jest totalnie ich. Aby rozwiązać problem większość versus mniejszość, przewodnik zabierał nad na bok, gdzie po angielsku opowiadał to, co wcześniej powiedział po norwesku.

Cały rejs w totalnym uproszczeniu wyglądał tak: Longyearbyen – lodowiec Esmark – Barentsburg – Longyearbyen, obliczony był na łącznie 10 godzin i tyle też zajął. W cenie był obiad na pokładzie oraz przewodnik, który opowiadał sporo o archipelagu Svalbard.

Gdy wypływaliśmy z zatoki, gdzie znajduje się Longyearbyen i wcinaliśmy się coraz bardziej w wody Isfjorden będące częścią Morza Grenlandzkiego, fale płynące w stronę zatoki rzucały statkiem coraz bardziej  w  prawo i lewo. Wymagało to odrobiny akrobacji, by utrzymać się na pokładzie, ale gdy już się znalazło jakiś miły punkt zaczepienia i spojrzało przed siebie, przed oczyma roztaczał się widok wręcz kosmiczny. Wszechogarniająca cisza przełamywana tylko tąpnięciami lodu w oddali oraz wszechmocna otaczająca nas natura po prostu hipnotyzowały. Niesamowite było to, jak zmieniały się kolory wody. Były chwile, że wydawała się czarna, podczas gdy po chwili okazywało się, iż jest ona krystalicznie czysta i lazurowa.

Ciągle myśląc o tym, co czeka nas w finalnym punkcie, czyli o Barentsburgu, zapomniałem, że mieliśmy mijać prastary lodowiec, który ponoć wygląda spektakularnie. Gdy sobie o tym przypomniałem, myślałem, że po prostu przepłyniemy w bezpiecznej odległości i spojrzymy na niego z oddali. Nic bardziej mylnego! Po ponad dwóch godzinach płynięcia czekał nas niezwykły przystanek. Nie tylko statek zbliżył się na najbliższą możliwą odległość, ale także w tym niesamowitym punkcie podano nam obiad. Przyznam, było to jeden z najlepszych obiadów w moim życiu – szczególnie jeśli chodzi o widoki!

Niesamowite widoki zapewniał nam lodowiec Esmark. Gdy konsumowałem swoje danie, nie mogłem oderwać oczu od jego kolorów i tego, jak ze wszystkich stron otaczała nas dryfująca kra. Po jedzeniu wyszedłem na górny pokład i pomyślałem – skoro wkrótce ponownie rzucasz palenie, zapal sobie, bo miejsce zasługuje na porządnego dymka. W tle słyszałem tylko szum wody i niosące echo tąpnięcia lodu. Raj!

Niestety dopiero będąc na Arktyce człowiek rozumie co oznacza globalne ocieplenie. Od wieków Longyearbyen było miejscem startowym dla ekspedycji polarnych. Jednak 10 lat temu zniknął permanentny lód łączący archipelag Svalbard ze zmarzliną Arktyki. Od tyle – roztopił się. Wszystko wokół się topi.

Zapomniałbym o jedzeniu… tak, w tych pięknych okolicznościach przyrody podano nam łososia oraz… mięso z wieloryba. Łososia zna każdy, ale dla wielu wieloryb to naprawdę nowość. Także dla mnie. Jak to określiła Madzia – to tak jakby jeść mięso ssaka, które ma zapach ryby. Steki w wieloryba robione były na grillu wystawionym na pokładzie. Mięsko było niezwykle ciemne i bardzo specyficzne w smaku i, nazwijmy to, konsystencji. Ale przede wszystkim – było niezwykle smaczne! Po tym jak wszyscy się najedli, statek rozpoczął swoje powolne wychodzenie z zatoki, w której znajdował się lodowiec. Ponownie kierowaliśmy się na otwarte morze, gdzie niemiłosiernie nas wybujało!

I tak, godzinę po wizycie w okolicach lodowca w oddali pojawiają się wyziewy z kominów elektrowni. Zbliżamy się do Barentsburga!

Nie ważne czy dostaniecie się do niego drogą morską (szybszą), czy też spędzicie godziny na wyprawie skuterami śnieżnymi, by dostać się do tego miejsca, przyjechanie do Barentsburga to przeżycie surrealistyczne. Poczujecie się dokładnie tak, jakbyście postawili stopę w innym czasie, i kompletnie innym kraju – w Związku Radzieckim.

Na miejscu panuje brutalna atmosfera. Toporna architektura w arktycznym krajobrazie okraszona brudem wydobywanego tam węgla, z lekka straszy. A co gorsza – na wszystko to, a także dalej, w kierunku arktycznego archipelagu, bacznym okiem spogląda nie kto inny jak Włodzimierz Lenin. Jest to druga najbardziej północna statua Lenina. Pierwsza mieści się w porzuconej rosyjskiej osadzie Pyramiden na północ od Longyearbyen. Ciekawa jest struktura społeczna tego miejsca – w przemyśle wydobywczym pracują tutaj głównie Ukraińcy (około 490 osób), reszta to Rosjanie i Tadżykowie (łącznie ponad 500 osób). Z tych wszystkich osób trzy mówią po angielsku, zaś dwie po norwesku. Dla nas to nie problem, gdyż jak wiadomo Polacy nie z Zachodu, więc ruski znają. Po przybyciu na miejsce turysta ma do wyboru w zasadzie dwie rzeczy: pospacerować sobie po mieście lub zjeść obiad w „pięciogwiazdkowym” i jedynym w tej okolicy hotelu Barentsburg. Tam też można wypić 2,5-procentowe piwo ABV produkowane w lokalnym browarze. Jest to zatem najbardziej północne piwo na świecie.

Rosjanie zaznaczali swoją obecność w tym rejonie od XVII wieku. Przybywali tutaj głównie wielorybnicy, jednakże w XX wieku Rosja przypieczętowała swoją obecność na Svalbardzie. Wszystko wiązało się z wysokiej jakości węglem, który zaczęto tutaj wydobywać. Najpierw, w 1912 roku, powstała osada Grumant, którą mijać będziemy w drodze powrotnej z Barentsburga do Longyearbyen. Było to miejsce wydobycia węgla, gdzie w latach 30 ubiegłego wieku mieszkało ponad 1500 osób czyniąc to największą osadą na Svalbardzie.

Niestety, transportowanie węgla z tego trudno dostępnego miejsca okazało się, nawet w czasach ZSRR, ekonomicznie nieuzasadnione. Dlatego też rozmontowano istniejące tam budynki i przetransportowano je do Barentsburga. Obecnie, o obecności jakiejkolwiek osady w tamtym miejscu przypominają cztery budynki, które pozostały na miejscu. Drugim ośrodkiem rosyjskiego osadnictwa była Piramida, osada, która powstała w 1927 roku. Barentsburg był zaś trzecim, czyli najmłodszym, ośrodkiem rosyjskiego osadnictwa. Podczas Zimnej Wojny na Svalbardzie mieszkało 4000 Rosjan, większość zatrudnionych w państwowym molochu wydobywczym – Trust Arktikugol. Do tej pory Barentsburg jest własnością wspomnianej firmy, zaś większość ludzi tam żyjących pracuje właśnie w niej.

W 1965 roku zamknięto ostatecznie Grumant, zaś w 1998 roku w zasadzie w ciągu jednego dnia Piramida opustoszała po tym jak 1000 jej mieszkańców wyjechało po wydobyciu resztek znajdującego się tam węgla. Można by więc teoretycznie zadać pytanie o przyszłość  rosyjskiej obecności na Svalbardzie, jednakże z mojej perspektywy mają się oni tam całkiem dobrze, a ostatnią rzeczą, na którą pozwoli Putin jest to, by stracić jakikolwiek rosyjski przyczółek na świecie.

Faktem jest, iż wydobycie węgla nadal odbywa się w sowieckim stylu, dlatego też często mają miejsce wypadki jak ten z 1997 roku, kiedy zginęło 23 górników. Prawdą jest też to, że tutejszy węgiel, mający obecnie niską jakość, sprzedawany jest głównie do krajów Europy Wschodniej, gdyż Rosja nie ściąga go na swoje terytorium. Ponieważ jednak Trust Arktigugol to ostatnia państwowa firma węglowa w Rosji, zapewne istnieć będzie jeszcze tak długo, jak na fotelu prezydenta przebywa Władimir Putin.

Powrót do Longyearbyen zajmuje nam lekko ponad 2 godziny podczas których obserwujemy ptasie gniazda na fiordach, które mijamy w drodze do domu.

To był zdecydowanie najlepszy rejs w moim życiu!

Exit mobile version