Site icon Wojażer

w malezyjskiej dżungli – Taman Negara

taman negara

Dzień po zwiedzaniu Kuala Lumpur przyszedł czas na właściwe zwiedzanie Malezji. Mieliśmy przed sobą 1200 kilometrów pokonanych samochodem w ciągu 6 dni. Nie, nikt z nas nie prowadził samochodu. Nikt nie odważył się zostać kierowcą większego auta w ruchu lewostronnym, w dodatku w Azji. Na szczęście, nauczony doświadczeniem z Indii, wiedziałem, że jak się chce, to można znaleźć w Azji auto z kierowcą w niedrogiej cenie. Przekalkulowałem więc, ile kosztowałoby nas czasu przemieszczanie się środkami komunikacji publicznej i wyszło na to, że niewiele byśmy zobaczyli poza drogami, gdyż po prostu nie wystarczyłoby nam na wszystko czasu. Potem pomyślałem, że może po prostu polecimy z Kuala Lumpur na wyspę Penang, ale wtedy nie zobaczylibyśmy większości tego, co jest po drodze. To właśnie wtedy zrobiłem małe śledztwo i w końcu trafiłem na firmę, która zechciała odpisać, wysłać ofertę i w końcu stać się naszym przewoźnikiem w Malezji. Wymagań nie mieliśmy wielkich poza tym, żeby auto pomieściło całą naszą szóstkę oraz bagaże. Jak się okazało, ze względu na długość naszego zlecenia, przydzielono nam 11-osobowego chińskiego busa; auto, które niezwykle polubiliśmy przez te wszystkie dni w Malezji. Nasz kierowca, Thiru, nie był może tak świetnym człowiekiem jak nasz kierowca z Indii, ale mimo wszystko, zyskał naszą pełna sympatię i zaufanie.

nasz malezyjski busik
nasz malezyjski busik

Żeby zrozumieć, dlaczego wybraliśmy taki właśnie sposób przemieszczania się, przytoczę kilka argumentów:

  • przy większej grupie koszty rozkładają się przyjemniej (kiedyś, gdy mieszkałem w Chinach wynajęliśmy autobus!)
  • mieliśmy większą dowolność w wyborze miejsc, które chcieliśmy odwiedzić, i na przykład pomiędzy większymi miejscami, gdzie się zatrzymywaliśmy, odwiedzaliśmy pomniejsze, interesujące punkty na mapie Malezji.
  • co jak co, ale posiadanie małej, zamkniętej i klimatyzowanej przestrzeni w malezyjskich upałach jest błogosławieństwem! Jadąc między jednym miejscem a drugim mogliśmy bezkarnie spać i przy okazji nie zalać się totalnie potem.
  • nie musieliśmy martwić się bagażami, gdy musieliśmy wyprowadzić się z jakiegoś hotelu.
  • zaoszczędziliśmy 1 noc w hotelu i cały dzień na wyspie Penang, gdyż na poranny wylot z Kuala Lumpur do Kambodży, kierowca wiózł nas przez cały kraj w nocy.

I tak w poniedziałek 20 stycznia przywitaliśmy się z Thiru z firmy Joel Travel & Tours, który tego dnia miał zabrać nas w kierunku najbardziej dostępnego w Malezji parku narodowego lasów deszczowych Taman Negara.

Jednak zanim na dobre zawitaliśmy w dżungli, po drodze odwiedziliśmy dwa miejsca.

Naszym pierwszym przystankiem były przedmieścia Kuala Lumpur, gdzie znajdują się hinduistyczne świątynie w jaskiniach Batu (Batu Caves). Mieliśmy niezwykłego pecha, który był wynikiem nieprzygotowania i zachłyśnięcia się Petronasami w stolicy Malezji. Otóż dzień wcześniej w Batu Caves zakończyło się wielkie hinduistyczne święto Thaipusam, którego największe obchody obserwować można na Mauritiusie w Malezji i w Singapurze. W Malezji te najsłynniejsze odbywają się właśnie w Batu Caves. Święto to jest obchodem narodzin boga wojny Murungana, młodszego z synów Śiwy. Masy wiernych i turystów gromadzą się w miejscach celebracji tego święta, aby obserwować umartwiających się, i często będących w niesamowitym transie, ochotników. To właśnie wtedy można zauważyć słynnych ludzi z poprzebijanymi policzkami, nosami, uszami i tak dalej. Niestety zobaczenie tego nie było nam dane, za to mogliśmy obserwować jeden wielki, totalnie gigantyczny syf, który pozostawili po sobie odwiedzający.

Jaskinie Batu znajdują się 13 kilometrów od Kuala Lumpur. Jest to jedna z najważniejszych hinduistycznych świątyń poza Indiami. Aby wejść do głównej jaskini-świątyni, należy wspiąć się po 272 schodach. Przed schodami znajduje się najwyższa na świecie statua bóstwa Murugana, którą budowano trzy lata i ukończono w 2006 roku.

W Batu Caves spotkała nas nie lada niespodzianka. Gdy robiłem pierwsze zdjęcia po przyjeździe, nagle podszedł do mnie ktoś i mówi „cześć”. Obracam się, a tu znajomy z Warszawy. W Polsce nie widzieliśmy się masę czasu, a tu proszę – w Malezji się udało. Jak mówił w Ogniem i Mieczem Bohdan Chmielnicki – górą się z górą nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem tak!  Okazało się, że Batu Caves to jedyny wspólny punkt naszych wyjazdów do Malezji i akurat udało się spotkać na miejscu!

Po krótkim pobycie w jaskiniach Batu, czekała nas długa droga w kierunku parku narodowego Taman Negara. Po drodze, o ile nie spaliśmy, mogliśmy obserwować to, co wypełnia Malezję wzdłuż i wszerz. A są to plantacje palm. Malezja jest bowiem drugim po Indonezji największym producentem oleju palmowego na świecie. Dosłownie wszystkie wolne kawałki ziemi, które nie są miastami, wioskami, albo chronionym już lasem deszczowym, są plantacjami palm. Dlatego też po jakimś czasie obserwowanie tego stawało się nudne i oczy mimowolnie zamykały się, domagając się upragnionego snu, którego za wiele w ostatnich dniach nie mieliśmy. Oprócz palm zaobserwowaliśmy jeszcze jedną rzecz – malezyjskie autostrady. Kraj ma tak dobrą infrastrukturę, że momentami wstyd nam było, że u nas jest jak jest, choć i tak wiadomo, że jest lepiej. Przy jednej z takich autostrad zajechaliśmy do marketu przy stacji paliw, aby kupić jakieś zapasy zanim dotrzemy do dżungli. Także przy jednej z takich autostrad zajechaliśmy do przydrożnego baru, gdzie jak to zwykle bywa, zjedliśmy przepyszny lunch – świetnie przyrządzony, smażony makaron z warzywami.

Po kilku godzinach drogi dotarliśmy na teren przylegający do parku narodowego Taman Negara. Zanim na dobre dojechaliśmy do dżungli, postanowiliśmy odwiedzić Narodowe Konserwatorium Słoni. Miejsce jedyne w swoim rodzaju w Malezji. Podlega ono bezpośrednio malezyjskiemu ministerstwu środowiska i od 1974 roku prowadzi program relokacji słoni z terenów, gdzie są zagrożone, albo też stanowią zagrożenie dla ludzi, na terytorium parku narodowego Taman Negara. Przez ostatnie kilkadziesiąt lat pracownicy tej organizacji oraz tego ośrodka przyczynili się do przeniesienie i uratowania 450 dzikich słoni. Poza ratowaniem słoni, pracownicy centrum zajmują się także edukowaniem ludzi na temat tych zwierząt oraz faktu, jak bardzo są zagrożone. W przypadku zaś, gdy słonie zagrażają ludziom, np. wkraczając na ich uprawy i niszcząc praktycznie cały dorobek, ci właśnie ludzie wzywani są do pomocy w pochwyceniu i przewiezieniu tych kolosów. W przeciwnym wypadku słoniom groziłby odstrzał. Miejsce to, oraz cała idea, są niezwykle ważne, gdyż słoń azjatycki należy do niezwykle zagrożonych gatunków. Uważa się, że pozostało ich przy życiu niespełna 40,000 istot, z czego 1200 w Malezji.

Jeśli planujecie odwiedzenie tego miejsca, warto skontaktować się z centrum lub przeanalizować ich stronę. Codziennie odbywają się określone „atrakcje”, w których można wziąć udział. O godzinie 13:00 oraz 13:30 puszczany jest w małej sali kinowej film na temat ochrony słonie, który pomimo swojego infantylnego wykonania, daje świetny ogląd na sprawę i sporo informacji o tym gatunku. Po godzinie 14 odbywa się codzienna toaleta słoni, czyli każde stworzenie prowadzone jest przez opiekuna do rzeki, która przepływa przez ośrodek, gdzie słonie po prostu się kąpią (tak, są przy tym bardzo słodkie). Na zakończenie pokazują kilka sztuczek, których nauczyły się wraz z opiekunami. Przez chwilę miałem ambiwalentny stosunek do tego, co tam się dzieje, ale na miejscu spotkałem parę Polaków, którzy w Malezji spędzali długi czas i akurat siedzieli kilka dni w konserwatorium pomagając przy utrzymaniu porządku miejsc, gdzie słonie mieszkają. Usłyszałem od nich, że miejsce to jest naprawdę przyjazne słoniom i nie wykorzystuje się ich tam w żaden sposób. Każdy opiekun ma bardzo dobre podejście do tych stworzeń i wszystko odbywa się w miłej atmosferze. Rzeczywiście, jak przypomnę sobie turystyczny hardcore w Jaipurze w Indiach, gdzie zapędy wykończonych słoni woziły turystów na strome wzgórze, to dochodzę do przekonania, że w Malezji naprawdę traktuje się je dobrze. A główną przyczyną zagrożenia słoni w Malezji są wspomniane wcześniej plantacje palm. Ogromne tereny kraju karczowano i wyniszczano istniejącą tam dżunglę, bo to, aby móc produkować coraz więcej oleju palmowego. Tym samym zmniejszała się powierzchnia naturalnej przestrzeni życiowej słoni, które zmuszane do poszukiwania pokarmu, zaczęły wdzierać się na terytoria ludzi.

Po mile spędzonych ze słoniami chwilach, przyszedł czas na długą przejażdżkę wyboistymi drogami w kierunku miejsca, gdzie droga się kończyła, a zaczynał się gigantyczny obszar Parku Narodowego Taman Negara. Z Kuala Gandah, gdzie znajdowały się słonie, do Kuala Tahan, gdzie kończyła się jakakolwiek droga, zostało nam 156 kilometrów jazdy. Na miejsce dotarliśmy późnym popołudniem, na około godzinę przed zachodem słońca.

Na miejscu zastaliśmy taki oto piękny widok – rzeka, za nią nasz ośrodek, gdzie spaliśmy, a potem już tylko puszcza i puszcza.

Kuala Tahan

Jak spory jest obszar parku narodowego Taman Negara, dobrze ukazuje ta mapa. Jak widać, na pewnym obszarze po prostu nie ma kompletnie żadnych dróg, a punkt zaznaczony znacznikiem to miejsce do którego dojechaliśmy.

Kuala Tahan

Na miejscu zatrzymaliśmy się w miejscu z górnej półki, ale cena była całkiem ok, a luksus na jedną noc jeszcze nikomu krzywdy nie zrobił. Każda para miała swój domek, który miał przeogromny urok. Szczególnie, gdy wychodziłem wieczorem na papierosa, siadałem na werandzie i słyszałem tysiące dziwnych dźwięków, których nie słyszę w Polsce. Do tego biegające po dachach małpy, świecące na niebie gwiazdy i przechadzający się po terenie kompleksu tapir malajski (swoją drogą jedno z najbardziej uroczych zwierząt jakie widziałem!). Po aktywnym i długim dniu myśleliśmy tylko, żeby coś zjeść i wyspać się porządnie przed porannym trekkingiem po dżungli.

Kolejnego dnia wstaliśmy wcześnie. Szybko popędziliśmy na śniadanie, wzięliśmy prysznic, spakowaliśmy rzeczy i wepchnęliśmy je gdzieś w róg recepcji. Byliśmy gotowi na naszą wyprawę. Z początku myśleliśmy, iż będzie to od taka po prostu ścieżka dla dziadków. Tak wskazywały informacje, które o trekkingu zdobywała Ania. Rzeczywiście, początkowa trasa to kompletny zawód – po puszczy szło się po pięknie wyheblowanych deskach, które sprawiały, że stopa nie dotykała nawet żywej tkanki puszczy. Szliśmy leniwie i podziwialiśmy bujną roślinność. Co chwilę mijali nas obywatele bogatych krajów Zachodu, którzy ubrani niczym Indiana Jones w moro, kapelusze, długie rękawy i spodnie, szli po deskach eksplorować „niebezpieczną” dżunglę. Na początku naszej drogi wydawało nam się, że cała ta atrakcja to po prostu przejście się po deskach po dżungli, a potem zapierająca dech w piersiach wyprawa po linach między drzewami. Na szczęście przygotowaliśmy się pod względem ilości wody i przekąsek, bo z założonego 2-godzinnego spaceru nagle wyszedł prawie siedmiogodzinny trekking. Ale po kolei…

Na tym etapie, gdy nareszcie skończyły się deski przez dżunglę, zaczęło się coś naprawdę ciekawego. Jedna z największych atrakcji w okolicy to Canopy Walk, coś, co zapewnie absolutnie wspaniałe widoki na dżunglę i okolice, oraz jednocześnie coś, co mrozi krew w żyłach tym, którzy mają lęk wysokości. A że lęk wysokości ma moja kochana żona, tym bardziej podziwiam ją za to, że całą tą zawieszoną w powietrzu trasę przeszła! Taman Negara Canopy Walk znajduje się w Bukit Teresek. Zawieszone na drzewach o wysokości 45 metrów i mające 510 metrów długości ścieżki linowe są najdłuższym wiszącym mostem na świecie. Z tej wysokości naprawdę niesamowicie obserwuje się bogactwo fauny i flory malezyjskiej puszczy.

Gdy docieramy na koniec ścieżki, czujemy, jak spływa po nas pot. Temperatury oraz wilgotność panująca w puszczy to coś, czego nie można ignorować. Ja i Magdalena mieliśmy ze sobą 3 litry wody i spokojnie mogę powiedzieć, że na te niecałe 7 godzin zabrałbym jakieś 5 litrów minimum.

Gdy docieramy do wzgórza, punktu widokowego Bukit Teresek, spotykamy parę, która okazuje się także być z Polski. i jak przypuszczałem od początku, co po chwili wyszło, także okazali się bloggerami, którzy ruszyli w pasjonującą, aczkolwiek dużo dłuższą od naszej, wyprawę po świecie. Z tego miejsca serdeczne pozdrowienia dla Ani i Rafała, którzy prowadzą bloga pt. Złap Trop. Chwilę schodziliśmy razem do momentu, gdzie oni szli w prawo, a my w lewo, więc oczywiście wykorzystaliśmy cały czas na rozmowy o świecie, o odwiedzonych miejscach i wszystkim tym, co dla nas wszystkich było interesujące.

z napotkanymi blogerami – podróżnikami
z napotkanymi blogerami – podróżnikami

Na Bukit Terasek okazało się, że nie ma sensu wracać tą samą, wykładaną deskami drogą, więc postanowiliśmy okrężną drogą wrócić do naszego ośrodka. I tutaj zaczęła się cała zabawa i cały urok chodzenia po puszczy. Jedyne, co służyło ułatwieniu w przemieszczaniu się od tej chwili, to w rozmieszczony w niektórych miejscach liny. Ubawu było po uszy! Błotniste tereny, strumyki, nad którymi trzeba było przeskakiwać, wijące się węże feerie barw i dźwięków, wszystko to dawało namiastkę tego uczucia, gdy człowiek gubi się w dzikiej dżungli.

Nasza trasa trekkingu, prawie 4 godziny bitego marszu i ponad 2 godziny odpoczywania po drodze: http://www.endomondo.com/workouts/288811206/3892445

trasa – zrzut z Endomondo

Wróciliśmy chwilę przed zachodem słońca. Kompletnie spoceni, zmęczeni i głodni. Zjedliśmy, wsiedliśmy w auto i zasnęliśmy jak dzieci.

Po kilku godzinach jazdy otworzyły się drzwi naszego samochodu i zawiało chłodem, który sprawił, że trzęśliśmy się jak galareta. Dotarliśmy w malezyjskie góry Cameron Highlands. Ale o tym już w następnej historii!

Exit mobile version