Site icon Wojażer

Lizbona. Długi weekend w Portugalii

Lizbona. Bezchmurnym wieczorem przybywaliśmy do miejsca, które na naszej liście marzeń okupowało wysoką pozycję. Samolot powoli obniżał pułap, aż zupełnie klarowny widok miasta odsłonił się przed naszymi oczyma. Ciemność przeszła w jasność, jakiej długo już nie widzieliśmy. A przecież lądowaliśmy już w tylu miastach pięknie oświetlonych. Jeszcze pamiętamy widok Manhattanu pozostawianego daleko w oddali po starcie w stronę do Europy, jeszcze się przebłyski Rzymu przebijają w naszej pamięci, ale żadne miasto widziane nocą z góry nie zrobiło na nas takiego wrażenia jak to, do którego właśnie przybywaliśmy.

Zakochaliśmy się w Lizbonie. W mieście dalekich europejskich peryferiów, w mieście, które kiedyś było stolicą świata, w tkance przesiąkniętej nostalgią.

MIASTO

Piękne. To chyba najczęściej powtarzany przymiotnik. Wszystko w nim było zachwycające. Nie wiem do końca z czego to wynikało, bo przecież wiele miejsc we Włoszech, czy w Hiszpanii, wygląda podobnie. Ale jednak nie. Jednak w Lizbonie jest coś innego; coś orientalnego, coś imperialnego i coś peryferyjnego. A może to po prostu moje wyobrażenie o tym wymarzonym miejscu zdominowało mój odbiór tego miejsca?

Kompaktowe miasto, cudowne do odkrywania pieszo, a zarazem wielka metropolia, do mieszkania w której aspiruje większość Portugalczyków. Miejsce, które atakuje feerią barw, kolorami fasad, niesamowitymi pastelowymi malowaniami. Miejsce prowokujące marzeniami o tym, by włodarze naszego miasta używali do jego ozdabiania takich samych, bajecznych barw. Kraina kolorów i barw muzyki docierających do nas z każdego zakątka. Centrum tęsknoty i nostalgii, stolica fado, stolica ukojenia. I trzęsące tramwaje wzbijające się na szczyty wzgórz. Pojazdy szynowe tłukące się i bujające na wszystkie strony. Koniec Europy, i zarazem jej początek. Jak Cię opisać Lizbono? 

Historię podzieliłem na kilka sekcji, w których opowiem Wam o jednym z najcudniejszych miast, które odwiedziłem…

TRAMWAJ nr 28

Electrico 28. Pojazd w stylu vintage, niczym kapsuła czasu, zabierze Cię w podróż do przeszłości. Będzie się tłuc niesamowicie, szarpać momentami nieznośnie, wspinać się po stromych ulicach i wciskać się w nie w miejscach, gdzie wydaje się to zupełnie nieprawdopodobne. Jeśli nie lubisz turystycznych autobusów, to będzie Twój wybór, by poznać miasto, bo Electrico 28 wije się przez całe centrum miasta i mija większość najważniejszych zabytków. Kosztuje to 2,85 euro za bilet, dlatego warto pomyśleć o bilecie dobowym za euraków sześć. Potem już tylko wsiadasz i wysiadasz, poznajesz miasto i cieszysz się urokami magicznych zakamarków poukrywanych przed Tobą, a jednocześnie czekających tylko na Twoje nadejście. Linia 28 działa od 1914 roku, więc w nadchodzącym roku świętować będzie swoje setne urodziny. Dobry powód, aby wrócić, prawda?

WIDOKI

Lizbona to jedno z tych miast, które położone jest na siedmiu wzgórzach, podobnie jak Rzym, Jerozolima, Praga i wiele innych. Nie wiem do końca o co chodzi z tym urokiem siedmiu wzgórz, za to wiem, że miasta, które pretendują do tego miana, i które odwiedziłem, były naprawdę rewelacyjnymi miejscami.

Coś jednak jest w tych grodach, które postawiono na górze i na dole, na podjeździe i na zjeździe, na szczytach i na zboczach. Doświadczam jakoby większego zainteresowania tymi alejkami, które wymęczą mnie wspinaczką a potem dadzą oddech przy zejściu w dół. I taka jest też Lizbona. Jednym z ulubionych zajęć lizbończyków jest uciekanie na wyżej położone części miasta, by tym odpocząć od gorąca panującego na dole. Przy okazji mogą nacieszyć swoje oczy panoramą tego uroczego miasta z jasnymi budynkami i czerwoną dachówką.

Nasze pierwsze „wejście na górę” miało miejsce w dosyć urokliwym punkcie. Otóż lizbończycy wpadli na genialny pomysł i w wielu punktach miasta zamontowali różnego rodzaju „windy” – a to schody ruchome do góry, a to zbudowane pod kątem tramwaje (funicular), czy też jedyną w mieście wertykalną windę. No właśnie – Elevador de Santa Justato właśnie tam wjechaliśmy po raz pierwszy z dolnej części centrum miasta (Baixa) na górną (Largo do Carmo). Windę tą na początku XX wieku zaprojektował uczeń twórcy wieży Eiffle’a. Pomimo tego, że winda od samego początku swojego istnienia, stała się atrakcją turystyczną, jest też używana przez mieszkańców do przemieszczania się po swoim mieście. Aby się nią przejechać, na pokładzie, u konduktora, należy zakupić bilet w taki sam sposób jakbyśmy kupowali bilet w tramwaju. Dlatego też po raz kolejny polecam jednodniową kartę via viagem za 6 euro. Gdy wjedziemy na górę, ukaże nam się nam falowane miasto.

Do kolejnego punktu widokowego docieramy z dolnego miasta słynnym tramwajem 28. Wspinamy się nim w stronę zamku św. Jerzego położonego w jednej z najstarszych dzielnic miasta. Stworzony został przez muzułmańskich Maurów, potem zaś rozbudowany przez chrześcijańskich królów. Wejście do kompleksu jest płatne, ale warto tam pójść ponieważ miejsce to oferuje genialny widok na miasto, na czerwony most 25 kwietnia oraz na położoną w oddali statuę Chrystusa, niemal identyczną jak w Rio de Janeiro.

WODA

Trudno opowiadać o mieście, z którego wypływały największe wyprawy odkrywcze, nie wspominając o wodzie. Bo przecież to kraniec Europy i potem już tylko droga otwarta – do Ameryki, do Afryki, gdzie tylko wyobraźnia poniesie. Pojechaliśmy do Belem, takiego kulturalnego centrum Lizbony, które patrzy szeroko otwartymi oczyma na wodę, na ocean bezkresny, na morze możliwości. Belem to jedno z moich ulubionych miejsc w Lizbonie. Otwarte przestrzenie pozwalają odpocząć od ciasnych uliczek, nacieszyć się słońcem i popatrzeć na falującą wodę, które jakoś po prostu mnie uspokaja.

Nieopodal Belem, w zasadzie jakby pojechać dalej od centrum w stronę Cascais, znajdują się niezliczone małe plażę, gdzie nadal, pomimo około 16 stopniu, widać było ludzi pływających w wodzie, czy tez serfujących. Kusiło mnie, żeby, podobnie jak na Sycylii, wskoczyć do wody i co nieco w niej poszaleć, jednak koniec końców pragmatyzm zwyciężył. Następnym razem – pomyślałem.

ODKRYWCY

A gdy już mowa o wodzie, jakże by nie wspomnieć o czymś, co nierozłącznie związane jest z Lizboną i z Portugalią. O czymś, co wpływało na jej wygląd, na architektoniczny styl manueliński. O czymś, co czyniło swego czasu Portugalię potęgą światową. Jakże, będąc w Lizbonie, nie mógłbym wspomnieć o odkryciach geograficznych. 

W Belem znajduje się kilka miejsc, które zainteresują każdego podróżnika. Bo pomimo tego, iż nic już nie pozostało do odkrywania we współczesnym świecie zmierzonym i rozpoznanym wzdłuż i wszerz, warto w wyobraźni przenieść się na chwilę w te czasy, kiedy tak sporo pozostawało jeszcze do poznania.

Dlatego warto wybrać się do klasztoru Hieronimitów, którego krużganki pozwalają się przenieść w przeszłość, urzekają swoimi stylem. Jednak najprawdziwszy skarb znajduje się w kościele, gdzie po lewej stronie od wejścia znajduje się grób Vasco da Gamy. O ile turystyka grobowa nie jest moją pasją, o tyle ciekawym przeżyciem było odwiedzenie miejsca wiecznego spoczynku człowieka, który należy do największych odkrywców w dziejach.

W Belem znajdują się jeszcze dwa ciekawe miejsce związane z odkryciami. Aby je odwiedzić, należy przejść przez ruchliwą drogę i dostać się do wybrzeża, co jest zaledwie małym spacerem. Jednym z tych miejsc jest Torre de Belem – wieża położona tuż przy wodzie, zbudowana w pięknym stylu architektonicznym, spod której odchodziły wszystkie portugalskie wyprawy odkrywcze. Wieżę wybudowano za czasów władcy o przemiłym nazwisku – Manuel I Szczęśliwy! Jakiż mógłby być inny, gdy mu tyle ziem odkrywano!? Czym jest ta wieża? Jedynym zachowanym budynkiem w całości przedstawiającym styl manueliński. Strażnicą portu w Lizbonie. Punktem orientacyjnym dla wracających żeglarzy. I przede wszystkim symbolem potęgi Portugalii. Zdecydowanie warto odwiedzić.

Ostatnim miejscem, o którym chciałem wspomnieć, jest Pomnik Odkrywców. Ta monumentalna konstrukcja została odsłonięta w 1960 roku. Co w niej ciekawego? Po kolei… po bokach przedstawione są najważniejsze postacie okresu odkryć ustawieni niejako na kadłubie statku. Sama konstrukcja, gdy się patrzy na nią od frontu, przedstawia miecz (bo przecież odkrywcy wbijali miecze w ziemię schodząc na ląd, nieprawdaż?) To, co w tym miejscu lubię najbardziej to mozaika przedstawiająca mapę świata, którą najlepiej widać ze szczytu pomnika, na który można wjechać windą za jedyne 3 euraki. Miałem skoro szczęścia, gdy pozostałem na dole a Magdalena wjechała na szczyt, jakimś cudem byłym jedynym człowiekiem na mapie świata. Z reguły stoją tam tłumy ludzi.

PŁYTKI

Widziałem je, jakoś tam obecne, w wielu miejscach. W Madrycie, w Barcelonie, na Sycylii. Ale chyba nigdzie nie widziałem ich tak wiele i tak pięknych jak tam, w Lizbonie. Dosłownie dominują w tym mieście. Są na fasadach, we wnętrzach restauracji, w domach, na korytarzach, w przejściach podziemnych, w nazwach ulic, numerach domów, wszędzie. I jest to piękne. Azulejos – bo tak je zwą, są jednym w wyznaczników stylu Lizbony. Skąd się to wzięło? Odpowiedzią są muzułmanie panujący na Półwyspie Iberyjskim zanim ich stamtąd wypędzono. To najtrwalsze dziedzictwo mauretańskie.

LUDZIE

Ten wpis powinien w zasadzie pójść na początek, ale w tej historii nie ma hierarchii. Wszystko zaczęło się w Maroku w 2010 roku. Chodziliśmy po medinie w antycznym mieście Fez, gdy napatoczył się na nas pewien Australijczyk imieniem Edward. Australijczyk, ale też de facto Portugalczyk, bo takie były jego korzenie. Źle się czuł, więc Magdalena poczęstowała go swoimi medykamentami. Zaprzyjaźniliśmy się. Przez lata mieliśmy kontakt mailowy, aż przyszedł październik tego roku, gdy Edward był w Londynie. Stwierdził, że to czas, by nas odwiedzić. Przyleciał do Krakowa i mieliśmy świetny czas zwiedzając gród Kraka, jadąc do Lanckorony oraz do kopalni soli w Wieliczce. Niedługo potem zdarzyły się bilety do Lizbony i Edward dowiedział się, że przylatujemy. Był akurat na Maderze ze swoją wspaniałą mamą, ale stwierdził, że dla nas przyleci do miasta. To ostatnie chwile z mamą w Europie, gdyż podjęli decyzję, iż wracają do Australii jeszcze w tym roku. Głównie z powodu zdrowia Agostinhi.

Spędziliśmy z nimi kilka wspaniałych dni. Zaczęliśmy od obiadu w knajpie daleko od centrum, dokąd pojechaliśmy samochodem wraz z kuzynem Edwarda. Jestem pewien, że do tego miejsca nigdy żaden turysta nie dotarł. A ryby były po prostu wspaniałe. Następne dni, głównie popołudnia spędzaliśmy na spacerach z Edwardem i z jego mamą, która mimo wieku jest pełna wigoru! Wybraliśmy się nawet pociągiem za miasto, o czym opowiem przy innej okazji.

Zawsze jest tak, że jedną z największych wartości podróży są ludzie napotykani po drodze. I tak przyjaciele z zupełnie innych kręgów kulturowych mogą się uczyć nawzajem. My poznajemy przez Edwarda Portugalię, Azory, Maderę, Australię i wiele innych miejsc, o których nam opowiadał, on zaś dowiaduje się ogromnej ilości rzeczy o Europie Środkowej i Wschodniej, o której nie wiedział wcześniej prawie nic. Był wprawdzie w Pradze zaraz przed upadkiem Czechosłowacji, ale jakość wspomnień, które wywiózł z brudnej, szarej, zimowej Pragi, nie sprawiała, że chciał wrócić. Widok Krakowa zrobił zaś na nim ogromne wrażenie.

FADO

Lizbona muzyką stoi. Wyłania się z jej zakamarków, z lokali, restauracji, brzmi na ulicy. I jest melancholijna. Fado – muzyka biednych dzielnic Lizbony, pojawiła się w XIX wieku i w niej pozostała. Do tej pory tylko o niej słyszałem, ale gdy już ją usłyszałem, dotknęła mnie, poruszyła, i sprawiła, że, choć nie rozumiałem, słuchałem z wielką ciekawością. Fado to melancholijna pieśń śpiewana przez jedną osobę przy akompaniamencie dwóch gitar. Dla niektórych fado jest po prostu życiem.

Będąc w Lizbonie idzie się na fado. To takie must-do, konieczne dla każdego odwiedzającego. jednak aby słuchać fado, należy słono za to zapłacić. Szczególnie, gdy jest się turystą. Nas to ominęło. Oczywiście, zapłaciliśmy, ale za kolację czteroosobową w lokalnej, dobrze znanej Edwardowi restauracji, do której wpadał, gdy mieszkał w centrum Lizbony. Śpiewała nam ta sama kobieta i ten sam mężczyzna, którzy śpiewali, odkąd Edward pamięcią sięga.

JEDZENIE

Tak naprawdę nie wiem od czego zacząć. Było tego tyle i wszystko było takie pyszne. Portugalia zachwyciła pysznymi, świeżymi owocami morza w cenach, o jakich można pomarzyć w Europie Zachodniej. Ponadto wina. Przecież ja kocham wina. Ale te portugalskie znałem słabo. Poznałem je na miejscu odrobinę lepiej i nie mogłem wyjść z podziwu jak wiele można ich wypić. Ale chyba najbardziej zasmakowały nam słodycze. Przez ostatnie tygodnie ograniczyłem spożycie cukru praktycznie do minimum, ale tam nie mogłem się powstrzymać! Jednym przysmakiem, na którego punkcie praktycznie oszaleliśmy była Nata – ciasteczo francuskie z budyniem w środku. Idealnie słodkie, ale nie za słodkie, po prostu idealne!

Można by tak jeszcze długo opowiadać o tym, jak łatwo można zakochać się w Lizbonie, ale zostawię co nieco jeszcze na przyszłość i na przyszłe, mam nadzieję, do tego miasta powroty!

Exit mobile version