Człowiek na lotnisku. Każdy to widział tak wiele razy. Ktoś biegnie spóźniony do bramek, ktoś jeszcze na kogoś czeka a inny żegna pełnym tęsknoty wzrokiem. Bogaci przemykają swoimi specjalnymi korytarzami a normalni tłoczą się w kolejkach, alegoria życia. Dziecko płacze, młoda dziewczyna wymyka się hałasowi ubierając słuchawki nauszne, bezprzewodowe, dziecko nie przestaje. Jednak i te słuchawki izolacyjne w końcu wylądują w szarym, otartym już, bezimiennym pudle, które każdego dnia przewozi rzeczy przez prześwietlające je fale. Każdy, kto pierwszy raz wkracza w ten mikrokosmos, ten świat przepełniony dźwiękami, emocjami, ludźmi i ich historiami, przepada jak na najlepszej sztuce w teatrze. I choćby to było najmniejsze lotnisko świata, zapamięta je jako jego centrum – centrum świata lub wszechświata – w którym zbiegają się linie wyjazdów i powrotów. Magiczne miejsce, które wyświetlając nazwy miejsc kolejnych, obiecuje każdemu wyjeżdżającemu ucieczkę od normalności.
I tak właśnie poleciałem pewnego dnia w drogę, która przemieniła moja życie.
Tego dnia nic już, absolutnie nic nie uzyskało rangi tego wydarzenia, tego przelotu z punktu A do punktu B, tej kontemplacyjnej chwili nad obłokami, z dala od ziemskich wyzwań i wymagań, trosk i ciężkości bytu. Lekkość unosiła się wokół pomimo zatkanych przez hałas uszu i niemiłosiernego szumu przemieszanego ze specyficznym powietrzem, którym oddycha się w tej zamkniętej puszce. Lekkość, której nie przykryła ani pinakoteka ani Marienstrasse czy cokolwiek na monachijskim Altstadt, została we wspomnieniach tego dnia sprzed kilkunastu lat.
Okazuje się, że to, co wydarza się pierwszy raz, zapisuje się we wspomnieniach tak mocno, że nawet najmocniejsze wydarzenia, których doznajemy potem, ulatują nieraz w bezkresie zapomnienia czy nieuporządkowania myśli. Być może dlatego przez tak wiele lat powracałem do tych przełomowych chwil, gdy wyprowadziłem się na inny kontynent, gdy poczułem jak pachnie chińska ulica – smażonym makaronem, wędzonym tofu, krwią z świeżo ubitych zwierząt i karaluchem, a może środkiem do jego tępienia – do dziś nie wiem, czym był ten zapach, który gdy poczuję, to wiem, że jestem w Azji.
Spotkałem w tym małym miasteczku, w którym przyszło mi mieszkań, mądrego człowieka o chyba trzy dekady starszego ode mnie, który po mistrzowsku przeprowadzał mnie przez meandry życia społecznego w kraju, który stał u progu niewyobrażalnej transformacji. Nie wiedziałem jeszcze, że spoglądam na świat, który bezpowrotnie uleci, zniknie, przemieni się. Takie były Chiny – w wiecznej zmianie i w biegu. Za młody byłem na to, aby to przewidzieć. Za młody byłem także na to, aby to, co widzę i doświadczam wtedy opisać. Do dziś uznaję brak książki wtedy napisanej za błogosławieństwo. Intensywność życia a może po prostu lenistwo uchroniło mnie przed życiowym błędem – nie pozwoliło mi opublikować kiepskiej opowieści o niczym w czasach, kiedy wszyscy chcieli słuchać historii o młodym chłopaku, który dzielnie wyjechał do Chin. Jakieś to dzielne było wtedy, jakie normalne jest dziś.
Teraz też do nich wracam. Do tych Chin wcześniej wspominanych. Już uleciała moja zdolność mówienia w ich języku, pozostały jedynie grzecznościowe frazy i pare linijek, które pozwoliłyby mi przetrwać, ale w niepamięć poszły frazy pozwalające na głębokie rozważania, na wykłady i dyskusje. Zaginęły gdzieś po drodze stare znajomości, do dziś nie wiem, czy stanął między nami niewidzialny mur, czy sami po prostu odsunęliśmy się od siebie. Przestałem tam wracać i przestałem definiować to miejsce jako mój nowy dom na ziemi. Oddałem książki o Państwie Środka a sympatię do chińskiej kultury zastąpił dystans i nieufność wobec nowego, światowego hegemona. Mimo to zdaje się, że pamiętam każdy dzień z tamtego czasu a jeśli nie dzień to z pewnością tydzień lub miesiąc. Pamiętam w każdym bądź razie, czego nie mogę powiedzieć o wszystkim innym co nastąpiło potem.
Wszystko to wydarzało się piętnaście lat temu. Piętnaście lat to może i nie jest dużo a jednak dla niektórych zdaje się ten czas być niczym epoka. W ciągu piętnastu lat stracimy ukochanego psa, jeśli takowego posiadami. Mając dziecko, wychowamy przystojnego chłopca lub małą damą. Mając kredyt mieszkaniowy spłacimy jego połową. Czy piętnaście lat to dużo? – czasami pytam samego siebie.
W ciągu tych piętnastu lat wydarzyło się już tak wiele dobrego i niesamowitego, że mógłbym tym, co się zdarzyło obdzielić kilka żyć, w których zdarzyło się mniej i wierzę, że wyszłyby z tego niezwykłe ludzkie historie. Gdy spoglądam wstecz mam nieodparte wrażenie, że życie podarowało mi wielki dar, który złapałem, doceniłem i ciągle rozwijałem. Dar świadomego przeżywania tego, co robię i poszukiwania tego, co w danej chwili dla mnie ważne. W tych poszukiwaniach też miałem sporo szczęścia. Znalazła mnie na przykład kobieta mojego życia. Ja zaś znalazłem w sobie odwagę, by akurat w tym momencie życia z kimś się związać. Pamiętam wiele pięknych chwil z nią – i tę najpiękniejszą, gdy ponad dekadę temu, gdzieś w Afryce ślubowałem jej wieczną miłość. Pamięć o naszych wspólnych chwilach nie ulatuje, gdyż ciągle razem je tworzymy, kreujemy, pielęgnujemy.
Mimo to coraz więcej zapominam. Pod koniec minionego roku spojrzałem wstecz na życie, które w pandemii odrobinę wyhamowałem a następnie dalej, na życie, które toczyłem do globalnego zamknięcia i zrozumiałem, że ilość danych, ilość wspomnień skatalogowanych w mym umyśle, osiągnęła poziom, który nie pozwala mi na sprawne porządkowanie kiedy, gdzie, z kim i po co byłem. Ot, setki podróży zaczęły zlewać się w nieprecyzyjne wspomnienia a czasami pytania – czy ja tam byłem? Byłem. W którym roku? Nie wiem.
Wtedy zdałem sobie sprawę, że biegnąc przez życie w pewnym momencie można przeoczyć fakt, że bardziej naturalnym stanem dla człowieka jest spokojny chód a nie nieustanny bieg. Kiedy zrozumiałem, że nigdy nie mam czasu spojrzeć na fotograficzne wspomnienia a chcąc przypomnieć sobie co kiedy robiłem, odpalam własnego bloga, zrozumiałem, że czas po prostu przystopować.
Nie było mnie tutaj kilka tygodni. A mimo wszystko wracam. Wracam, aby opowiedzieć Wam o tym, co się dzieje i stanie oraz dlatego, że lubię pisać i warto dbać o to właśnie – pisanie (dla siebie) i czytanie (przez Was).
Każdy przeżywając swoje życie starzeje się i nie ma tutaj innej opcji. Kiedy zaczynałem najbardziej szalony okres mojego życia miałem dwadzieścia dwa lata, dziś przeżywam trzydziesty ósmy rok życia. Im starszy jestem tym bardziej zmienia się ta osoba, na którą świadomie spoglądam całe życie. „Autoportretuję” siebie i widzę kogoś, kto przez minione trzy lata pozbywał się z życia rzeczy niepotrzebnych aby uwagę swoją skupiać na chwilach, na ludziach, nie na rzeczach. Minimalizm, którego uczę się od kilku lat, stał się jednym z najbardziej przełomowych okresów dla mojego życia. Dał mi lekkość przeżywania życia.
Życie najpiękniej przeżywa się z innymi, nie dla innych. Dlatego w wielkim dylemacie blogera – jak bardzo zniknę z radaru nie przeżywając życia dla innych, ale z innymi, jak bardzo naruszę swoją obecność w sieci, jej wartość – w tym dylemacie siedziałem przez moment aż doszedłem do wniosku, że absurdem są te przemyślanie. Czystym absurdem samym w sobie. Istotą absurdu. Co bowiem mówienie do ekranu w samotności daje człowiekowi poza kapitalizacją, poza zyskiem z tego mówienia do ekranu. Nic. Mówiąc do ekranu, nadając non stop, robimy to dla zysku. Zyskiem jest przychód, na przykład z reklamy. Zyskiem są nowe znajomości, które nabędziemy. Zyskiem jest nasze poczucie, że jesteśmy wartościowi, bo mówimy do ekranu. Zyskiem jest poczucie, że jesteśmy super w opowiadaniu o naszym życiu wielkiej masie obserwujących nas ludzi. Jeśliby usunąć aspekt zysku i wyobrazić sobie, że ktoś przemawia do kamery, w zasadzie przemawia do siebie na ekranie, jaki jest w tym sens i w czym ta samotna czynność lepsza jest od kolacji z przyjaciółmi, od spaceru z psem w lesie, od gry planszowej z rodziną? W niczym nie jest lepsza. Jest emanacją wielkiej pandemii samotności. Dlatego jeśli nie potrafisz określić czystego zysku, jaki uzyskujesz – pomyślałem sobie – po co masz to robić?
Są więc okresy, gdy w internetowej ciszy ciesze się życiem, są też takie, gdy nadają. Zasadne jest pytanie, które ktoś może tutaj pozostawić – co jest Twoim zyskiem zatem?
Zyskiem są tworzone przeze mnie treści, czy robione dla tej strony czy tworzone dla magazynów, z którymi współpracuję. Zyskiem jest to, że różnorodne rzeczy tworzone przeze mnie nie trafiają do szuflady a wędrują po świecie, czy to w formie prezentów czy prac kupowanych przez innych. Tak było z treściami ze świata publikowanymi z wielu mediach i magazynach, tak teraz jest z moją wesołą, artystyczna twórczością.
Twórczość. Nie mógłbym tego pominąć. Przez lata formą ekspresji Wojażera było pisanie. I o ile kocham słowo pisane o tyle myślę, że czas przesunąć akcenty na słowa spisane w formie papierowej. To wprawdzie melodia przyszłości, ale jakże już pięknie dźwięczy w uchu.

W tym czasie, gdy słowa opowieści kiedyś przeze mnie spisanej a obecnie istniejącej jedynie w mojej wyobraźni, wędrują po mojej głowie, moje dłonie i oczy zajmują się czymś zupełnie nowym. Przez większość życia oczy moje spoglądały z autentycznym zaciekawieniem na tysiące artefaktów ludzkiej działalności artystycznej. Konsumowałem sztukę aż pewnego dnia poczułem niemożliwą do powstrzymania chęć narysowania czegoś. W ciągu kilkunastu dni, za sprawą Magdaleny, która zauważyła iskierkę w moim oku, w domu pojawiły się narzędzia pracy, które, każde kolejne, wnosiło mnie na następny poziom artystycznego szaleństwa. Zacząłem tworzyć obrazki a potem ikony, w mojej interpretacji i w moim naiwnym stylu.





Szybko zrozumiałem, że tworzenie tych prac to coś, co skutecznie odciąga mnie od wszelkich ekranów i zabiera mnie w podróż w niesamowity świat wyobraźni. Dziś wyszedłem z tego mojego nowego świata do Was aby się przywitać i otworzyć nasz wspólny rok 2023. Czternasty rok wspólnego blogowania. W tym kolejnym czasie, który spędzimy razem moje plany kieruję ku różnym punktom środkowej Europy, po których podróżować będę w poszukiwaniu inspiracji dla mojej nowego pasji. O różnych historiach opowiem Wam podczas tych miesięcy, które nadchodzą. Jednak najlepszym punktem, do którego wspólnie możemy dojść, jest wystawa, która może się wydarzyć z końcem roku lub książka, którą może pewnego dnia przeczytacie. Jeśli zechcecie.
Tymczasem większość moich prac pojawia się na stworzonym specjalnie pod tą działalność profilu na instagramie: marcinrysuje
Super, że dzielisz się z nami swoimi przygodami podczas licznych podróży oraz wieloma przemyśleniami na temat życia, ludzi oraz kultury. Zapewne jeszcze wiele miejsc jest do zwiedzenia i wiele do opowiedzenia! Świetny artykuł.