Felietony

Życie jest piękne. Urodzinowe wspomnienia Wojażera

O kilku najpiękniejszych i najważniejszych życiowych momentach Wojażera

Ilekroć będziesz patrzeć za siebie, zawsze będziesz mieć tę świadomość, że doświadczyłeś rzeczy pięknych. Widziałeś najpiękniejsze zakątki świata, słuchałeś ludzi o odmiennym światopoglądzie, uczyłeś się całą drogę, kolekcjonowałeś wspomnienia. Bo w życiu możesz stracić wiele, czasami możesz stracić wszystko, ale nikt nie odbierze ci tych wspomnień, tych widoków, tych chwil, tych ludzi napotkanych po drodze – tak mówiono mi w chwilach kryzysu, gdy zastanawiałem się, czy życiowa droga, którą obrałem, jest właściwa. Jest, tak sobie myślę z perspektywy czasu, jest zdecydowanie właściwa. Nie jest lepsza od drogi, którą obierają inni, nie jest gorsza, jest po prostu inna. Dzisiaj, na chwilę przed moimi trzydziestymi urodzinami, nie mogę się powstrzymać przed wspomnieniami, które tak czy inaczej, wracają do mnie i sprawiają, że uśmiecham się od ucha do ucha. Mając te trzydzieści lat, niezależnie od tego, czy jest to półmetek, czy też może jedna trzecia życia, wiem, że życie jest piękne! I jakkolwiek banalnie to brzmi, chciałbym tą pozytywną energią podzielić się z Wami, którzy znacie mnie osobiście lub na odległość, dobrze, lub mniej dobrze.

Jeśli miałbym wybrać jedną rzecz, jedną osobę, jedno wydarzenie, które nazwałbym najważniejszym w życiu, powiedziałbym „Magdalena”. Bo czy może kogoś dziwić fakt, że osoba, z którą decydujesz się spędzić resztę swojego życia, jest właśnie tym najważniejszym życiowym odkryciem? Poznaliśmy się przypadkiem i popadliśmy w szalone uczucie, które sprawiło, że nie wróciłem do Chin. Zostałem w Polsce. Nigdy nie byłem idealnym partnerem, gdyż po dwóch latach zdałem sobie dopiero sprawę z tego, że oświadczyny to rzecz ważna. Klękając na Piazza Maggiore w Bolonii w nocy 16 stycznia 2011 roku, rzuciłem sobie kartkę pod kolano, żeby nie ubrudzić jasnych spodni, które miałem na sobie. Kto normalny robi takie rzeczy? Być może po prostu nie jesteśmy normalni, bo wszystko postanowiliśmy zrobić inaczej. Jak nasz pierwszy ślub na Mauritiusie, w Afryce, w grudniu roku 2012, na końcu świata. Liczyły się tylko piękne chwile i to, że byliśmy szczęśliwi.

Kto by przypuszczał, że niecałe trzy lata później, dokładnie rzecz ujmując dwa i pół roku później, weźmiemy kolejny ślub. Być może zawiedliśmy dziesiątki osób, które jeszcze liczyły, że kiedyś będzie po normalnemu, po polsku, z prawdziwym weselem, ślubować będziemy sobie miłość i wierność. Ślubowaliśmy. W kościele Franciszkanów na starym mieście w Jerozolimie, przyrzekliśmy sobie ponownie, że życie bez siebie, to jakby nie życie. W najbardziej prywatnej ceremonii, jaką mogliśmy sobie wyobrazić, odnaleźliśmy spokój i radość, która pozostaje z nami każdego dnia.

Podobnie jak pozostaną świadkowie. Ci, którzy towarzyszyli nam w Jerozolimie – Jerzy i Ania, to ludzie, z którymi rozmawiać można bez końca. Nie tylko o życiu, bo wiedzą o nim znacznie więcej niż my, ale i o podróżach, bo i oni przemierzają świat swoim tempem, opowiadają o nim przy wybornym koniaku i dzielą się wiedzą, doświadczeniami oraz przede wszystkim, pozytywną energią. To dla nas przykład ludzi, którymi można być, przeżywszy ze sobą lata.

Jeszcze głębsze więzi połączyły nas z Kamilą i Kubą, naszymi przyjaciółmi na dobre i na złe. Gdy pod koniec 2011 roku zabieraliśmy ich w sentymentalną podróż do Chin, do których wracałem po trzyletniej przerwie, nie mogliśmy przypuszczać, jakiego psikusa nam zaserwują! Nie polecieli z nami do Indii cztery miesiące później, gdyż tuż po powrocie oświadczyli nam, że spodziewają się dziecka. Nauczka dla wszystkich – głaskając Buddę płodności w Wuxi, należy zachować szczególną ostrożność! Najprawdziwsze „made in China”, odmieniło nie tylko ich, ale także nas.

Ten maluch „made in China”, Maksymilian, nie tylko zrobił z nich rodzinę kompletną, ale także sprawił, iż Wesołowski po raz pierwszy został ojcem chrzestnym. Więź, która połączyła mnie i mojego pierwszego chrześnika, trwa na dobre, i chyba oboje czekamy na dzień, w którym wujek Marcin zabierze Maksa na pierwszą wspólną wycieczkę bez rodziców. I obiecuję, że nie będzie to Donbas, Liban, czy Pakistan! Najpierw pojedziemy do Chin!

Nie byłoby tych wszystkich wspaniałych momentów, które mogę rozpamiętywać bez końca, gdyby nie Lucyna. Kazimierz też, ale jego już nie ma od lat piętnastu. Została ona, moja mama, tytan pracy, bez którego ani ja, ani moja siostra, nie zostalibyśmy tym, kim zostaliśmy. Uczyła nas życia, dobroci, uczciwości, ale też pracowitości. Teraz ja mogę uczyć ją, jak od pracy odpoczywać. Nasze wspólne wyjazdy to chwile wytchnienia w jej zapracowanym życiu, coś, co mam nadzieję, będziemy regularnie robić. Koniecznie, zawsze do miejsc świętych!

Rodziców ma się jednych, ale ma się też teściów. Wiódłbym smutne życie, gdybym należał do tych, którzy na dźwięk „teściowie”, od razu tracą humor. Barbara i Adam to wspaniali ludzie, których życie rzuciło na inny kontynent. Dzięki nim loty do Stanów są jak wycieczka PKS-em do innego województwa – nic specjalnego! Przylatując do USA w odwiedziny, czuję się, jakbym jechał do domu. Od pierwszego wspólnego papierosa wiedziałem, że Barbara to swój człowiek, a ryby z Adamem to prawdziwa męska przygoda. Życzyłbym innym takich relacji z teściami, życie od razu staje się prostsze.

Gdy wracam pamięcią w te minione lata, wiem, że nie byłbym tym, kim jestem, gdyby nie Chiny, do których postanowiłem wyjechać, gdy miałem 22 lata. To pierwszy kraj, do którego pojechałem. Nigdy nie myślałem, że wskakuję na głęboką wodę, ale chyba to właśnie wtedy uczyniłem. Z dnia na dzień ktoś, kto nigdy nie wyjeżdżał z Polski, wyjechał na koniec świata. Gdy po sześciu miesiącach pracy jako nauczyciel, wybrałem się na wakacje, by pierwszy raz postawić stopę na Chińskim Murze, wiedziałem, że nic już nie będzie takie, jak dawniej.

Moi chińscy szefowie – Lee i Chen, byli dla mnie jak ying i yang, dopełniali się totalnie. Chen, mistrz opanowania, stara chińska szkoła pamiętająca edukację na wsi za czasów Mao Zedonga, uczył mnie tego, co twarde – faktów, zasad, konfucjańskiej szkoły życia. Lee, hedonista nastawiony na życie w nowych Chinach, uczył mnie, jak cieszyć się z każdej najmniejszej chwili, jak parzyć herbatę, jak pić chińskie toasty i śmiać się bez powodu. Bez nich, bez wspólnie spędzanych dni, wieczorów i nocy, nie byłbym, kim teraz jestem. Chiny zafundowały mi nowe narodziny. Nic nie było jak dawniej.

Nie byłoby tego wszystkiego, gdyby nie moi uczniowie. A dokładniej rzecz ujmując pół tysiąca moich uczniów. Jeśli coś nauczyło mnie w życiu cierpliwości o wytrwałości, to właśnie oni. Od tego czasu podziwiam nauczycieli, bo wiem, jak to jest stać po drugiej stronie. Nigdy nie zapomnę, gdy zaproszono mnie do udziału w sztafecie i ponad dwa tysiące gardeł motywowało mnie do jak najszybszego biegu krzycząc „Mading laoshi!”

Gdy wróciłem do Polski, wiedziałem, że nie będę mógł żyć bez podróży. Jednocześnie nauczony twardego realizmu, pamiętając wszystko, co przekazał mi Chen i Lee, wiedziałem, że aby realizować pasję, trzeba być niezależnym. Aby robić to tak, jak chcę to robić, nie mogę mieć ograniczeń. Szczególnie finansowych. Każdy zaś wie, że najłatwiejszą drogą do pieniędzy jest praca. Bez pracy nie byłbym kim jestem. W ciągu minionych lat, zaczynając od zwykłego pracownika i dochodząc do funkcji szefa firmy, zrobiłem, co chciałem zrobić – stworzyłem firmę, która działa, firmę, która zatrudniała i zatrudnia wspaniałych ludzi, którzy tworzyli i tworzą naszą markę. Często wracam wspomnieniami do naszego spontanicznego wypadu integracyjnego do Oslo, jakby nie było na świecie „tańszego” miejsca do integracji. Jesteście, jeśli mnie czytacie, naprawdę fajni! Wszyscy razem i każde z osobna!

Ot chociażby jak Adam, który przez lata naprawiał wszystko, co mogło się zepsuć. Na siedemdziesiąte urodziny postanowiłem zabrać go do Gruzji, na trekking do Swanetii. Poradził sobie lepiej niż niejeden, o wiele młodszy, człowiek. Śpiewanie przyśpiewek na szlaku pod Uszbą, wiśniówka tuż przed tym, gdy dopadł nas grad i wieczorne imprezowanie w Mestii, które przerodziło się w polsko-gruziński festyn na Rynku – jak można by zapomnieć te piękne chwile!

A skoro już do Gruzji dotarliśmy, nie mógłbym nie wspomnieć o wielkim przyjacielu, którego zyskałem wyjeżdżając do Tbilisi. Czytałem książkę w samolocie z Warszawy, gdy zatrzymałem się na stronie, gdzie Górecki opisywał w swym „Toaście za przodków” pewnego gruzińskiego opozycjonistę. Tego samego wieczora piłem z nim wino, a wszystko to było zasługą człowieka, którego właśnie wtedy poznałem – Zviada Omiadze, mojego wielkiego gruzińskiego druha, którego życie zapędziło do Polski. Nie dość, iż jest mężem przyjaciółki z dzieciństwa, to jeszcze sąsiadem. I jakież robi pyszne wino!

Zviada nie poznałbym z kolei, gdyby nie kolejna najważniejsza kobieta w moim życiu – Joanna, siostra moja ukochana, która podobnie jak jej brat, rzuciła kiedyś wszystko w diabli i wyjechała. Nie do Azji, do Niemiec. I choć spędziła tam ostatnie kilka dobrych lat, nieraz mieliśmy okazję wspólnie podróżować. Jak niedawno do Indochin. Jednak to właśnie ona zaprosiła nas z Magdaleną do Tbilisi, gdzie przebywała na projekcie i to dzięki niej poznaliśmy Zviada, bez którego życie byłoby jakoś tak odrobinę nudniejsze. I nie mogę winić jej męża, a mojego szwagra – Johannesa, że zabrał ją ze sobą do Stanów, gdzie obecnie nudzą się w zapyziałym miasteczku studenckim w stanie Oregon, że porwał ją ze sobą. Mało jest takich szwagrów, z którymi można by było konie kraść!

Konie kraść mogłem z Michałem. Ileż myśmy razem przejechali na rowerach. Może i w bezwzględnych liczbach niewiele, ale swoje przeżyliśmy i nikt nam tego nie zabierze. Rowerowe wypady po Małopolsce, wspólne śpiewanie w Gruzji, czy w końcu wspólny wyjazd na Mauritius, na Ukrainę, do Indochin. Szkoda, że Michał wraz z Anią, to ludzie stolicy, bo stolica zawsze jakoś zdaje się być daleka.

Podobnie jak daleka jest Brazylia, do której bez przerwy i od lat, zapraszają nas Ana i Pedro. Poznaliśmy się dzięki Islandii, a dokładniej rzecz ujmując chmurze wulkanicznej, które zakryła Europę. Nie mogli wrócić do domu, więc trafili do mnie do biura na Rynku Głównym i zapytali, czy mam coś wolnego w hotelu. Na szczęście miałem, nasz najlepszy apartament. Od tamtego czasu wracają co rok, co rok serwując nam dwa miesiące wspólnego czasu. Szczerze mam nadzieję, że trzydziesty rok mojego życia będzie czasem, gdy Brazylia się uda, bo jeśli nasz wspólny czas w Sao Paolo będzie choć w połowie tak cudowny, jak ten w Krakowie, to mogę lecieć choćby na weekend.

Wszędzie mógłbym polecieć z Przemkiem, przyjacielem naszym wspólnym. Ta artystyczna dusza o wyszukanym guście to najbardziej sprawdzony kompan naszych podróży. Sycylia i Teneryfa pokazały, że zdecydowanie mamy jeszcze wiele do nadrobienia, na co liczę w kolejnym roku swojego pięknego życia.

O wielu chwilach i wielu ludziach nie mam szansy napisać, bo też nie jest to księga pamięci i wspomnień absolutnych. To tylko powrót do kilku ledwie momentów z ostatnich lat, które wyzwalają we mnie uśmiech. Podobnie jak uśmiech wywołuje we mnie pierwsze wspomnienie, gdy miałem sześć lat i poznałem swojego najdłuższego stażem przyjaciela – Marcina. Uśmiech wywołuje we mnie Ula i wspomnienie jej wiedeńskiego mieszkania, jedynego mieszkania na świecie, gdzie wisi obrazek mojego autorstwa. Uśmiech wywołuje we mnie wspomnienie tego, jak poznaliśmy Edwarda w Maroku i jak potem poznawaliśmy miejsca z jego dzieciństwa w centrum Lizbony. Uśmiech powoduje we mnie to, jak poznaliśmy naszych sąsiadów w kamienicy, w której mieszkamy – „Cześć, jestem Marcin, właśnie przylecieliśmy z Arktyki” – znacie głupszy tekst, by się komuś przedstawić? Uśmiech wywołuje we mnie wspomnienie wszystkich wspólnych kolacji z Kubą i Beatą, bo od dawna uważam, że on mógłby otworzyć restauracje, jednak woli projektować domy.

Życie jest piękne. W czwartek stuknie mi lat trzydzieści. Gdy będziecie się budzić do pracy, ja wyląduję we Włoszech, w kraju, do którego co rok latamy w listopadzie. Wypiję zdrowie wszystkich tych, którzy sprawiają, że na co dzień się uśmiecham!

Rocznik 1985. Hybryda czasów analogowych i cyfrowych, człowiek, który pamięta jak było przed internetem a w internecie czuje się jak ryba w wodzie. Urodzony w Krakowie, w nim wykształcony i z nim zawodowo związany. Po krótkim okresie życia w Chinach, na dobre zajął się normalnym życiem i intensywnym podróżowaniem. Zawodowo specjalista branży podróżniczej, hotelarskiej i rezerwacyjnej.

30 komentarzy dotyczących “Życie jest piękne. Urodzinowe wspomnienia Wojażera

  1. Spoznione Wszystkiego Najlepszego z okazji urodzin. Bardzo sympatyczne podsumowanie, mam wrazenie bardzo spelninoego czlowieka.
    Tez naleze do grona szczesliwcow, ktorzy moga dzielic swoja pasje podroznicza ze swoja druga polowka. Nam rowniez udalo sie wziac slub na krancu swiata w nietypowych okolicznosciach, wiec wiem jakie to cudowne uczucie.
    Pozdrawiam. Sara

  2. Najlepszego 🙂 Bardzo interesujący wpis, podoba mi się 🙂

  3. Pięknie piszesz o swojej żonie 🙂 To naprawdę budujące, że w ludziach nadal jest tyle wrażliwości.

  4. No i krótko to wszystko podsumowując to chyba właśnie tak powinno wyglądać życie 🙂 Czytając (prawie cały :P) tekst można odnieść wrażenie, że nie marnujesz ani chwili! Duży szacun i szczere życzenia wszelkiej pomyślności!!!

    • Tak, wiem, wiem, pisze długie teksty, za długie na te czasy 😉 Chyba muszę je na raty publikować 🙂 Ale wracając do sprawy – owszem, nie marnuję ani chwili. Jak Kwaśniewski w tym memie… ja nie czekam na weekend, to weekend czeka na mnie! 🙂 Pozdrawiam!

  5. Fajni ludzie w tej blogosferze podróżniczej… 🙂
    Wszystkiego dobrego Marcin! Samych ciekawych rozmów z ludźmi Ci życzę!
    A.

  6. Wzruszyłam się. Jesteś mistrzem słowa. Sto lat!

  7. Oby Ci tych ludzi nie brakowało przez kolejne trzydzieści tysięcy lat 🙂
    Żyj nam i pisz nam jak najdłużej! 🙂

  8. Marcin, wszystkiego najlepszego!
    Ciekawe życie miałeś jak do tej pory i wspaniałych ludzi poznałeś – niech tak dalej Ci się wiedzie 🙂
    Pięknie o tym napisałeś.

  9. Ooo akurat mamy czwartek 😀 Tak więc sto lat, tysiące nowo poznanych osób i miliony kilometrów w podróży 😉

  10. Twój post bardzo mnie wzruszył. To cudowne,że doceniasz ludzi,którzy Cię otaczają i wspierają,że pielęgnujesz w sobie wspomnienia z nimi związane. Ja również w tym roku świętowałam trzydziestkę. I również kocham życie,starając się czerpać z niego garściami 🙂 Życzę Ci spełnienia we wszystkim,co robisz,uśmiechu na każdy dzień i miliona następnych pięknych chwil,które z rozrzewnieniem/sentymentem/rozbawieniem wspomnisz za kolejne 30 lat! 🙂

  11. Życzę Ci radości w każdym dniu i wielu wspaniałych zrealizowanych marzeń!

    P.S. Bardzo podoba mi się mapa, którą na zdjęciu bawi się Twój chrześniak. Jeżeli to był prezent od Ciebie, to czy może pamiętasz gdzie kupiony?

    • Dziękuję 🙂 Co do mapy – znalazła ją w otchłaniach internetów Magdalena i nie jesteśmy sobie w stanie przypomnieć skąd ją zamówiliśmy, ale gdy sobie przypomnimy, damy znać! 🙂

  12. Cóż, stu lat mogę Ci życzyć, bo szczęście już masz 🙂 Niech Ci się dalej dobrze wiedzie i oczywiście zawsze szerokiej drogi! 🙂

  13. Piękny, szczery wpis. A przy okazji – jeżeli wy nie jesteście normalni, to precz z normalnością. Raz się żyje (i inne podobne komunały).

  14. Ha, wiedziałam, że do Włoch! Kraj Twój ulubiony, a słyszeć to jest jak miód na moje serce 😉 Dziś uroczyste otwarcie Fontanny di Trevi po prawie dwuletniej przerwie na remont, z powodzeniem możesz sobie zafundować w niej urodzinową kąpiel (może dostaniesz jaką zniżkę na mandat) 🙂 Ahoj!

    • Heh, nie rozmawiajmy o zagranicznych mandatach 😉 Zresztą, we Włoszech nigdy nie prowadzę, bo pijam tam tylko i wyłącznie wino 😀 Aj, wróciłem z tych Włoch i już myślę o powrocie, cudowny jest ten kraj!

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Discover more from Wojażer

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading