Mój Kraków Polska

Trasa kolarska Kraków – Kocierz. Można się zmęczyć

Jedna z najfajniejszych tras kolarskich rozpoczynających się w Krakowie

Pomyślałem, że poczynię Wam wpis niezwykle letni i weekendowy. Bo przecież podróże, moje, czy Wasze, nie składają się tylko z tych wielkich, zagranicznych. Każdego miesiąca odbywamy jakąś małą podróż z miejsca A do miejsca Z. I nie ważne, czy robimy to autem, pociągiem czy autobusem. Albo rowerem. No właśnie. Jak wiecie, rower, a w szczególności kolarka, to moje drugie hobby, zaraz po podróżach, o których Wam tutaj często opowiadam. W ostatnim czasie spowiadałem się przed Wami, że jakoś tak za mało czasu w tym roku na wszystko. Na kolarstwo także. Nie byłem w stanie przejechać, tak jak rok temu, 600 kilometrów w lipcu. Nie będę też w stanie zrobić 1000 kilometrów w sierpniu.

Ale jedno się nie zmienia. Wyprawy rowerowe z Michałem Hejdukiem muszą być! W tym roku mocno nam się to wszystko przesunęło. Zwykle razem otwieraliśmy sezon i razem go kończyliśmy. W tym roku spotkaliśmy się po środku sezonu, aby wreszcie ruszyć razem w trasę. Choć na upartego można by nasze rowerowe przejażdżki po Kambodży w styczniu uznać za formalne rozpoczęcie sezonu, tam nie było kolarek, a jedynie zwykłe rowery. Z Michałem znam się dobrze i trochę już razem przeżyliśmy. Od wypadów do Afryki przez wspólne trekkingi w gruzińskiej Swanetii, aż po miesiąc w Indochinach. Ale zawsze najbardziej sprawdzamy się na rowerach, bo tylko one potrafią nam dać porządny wycisk. O tym, jak wyciskać na rowerze możecie zresztą poczytać na blogu, który prowadzi Michał. 

W ten weekend zdecydowaliśmy się zrobić to, co planowaliśmy od dawna. Wjechaliśmy na Kocierz! 

Co to jest Kocierz – pomyśli większość z Was. To taka górka w Beskidzie Żywieckim, która ma ponad 700 metrów wysokości i przecina ją przepiękna droga, która łączy Andrychów z Żywcem. Tak wiem, to nie Alpy, to nie Tatry, ale tam naprawdę wije się niesamowity kawałek stromego asfaltu. Dla tych, którzy marzą o premiach górskich, miejsce do treningu idealne! Jak zauważył ostatnio mój inny kolega, premia górska to jak się jedzie w górach, a nie w góry. Owszem. Ale my, aby pojeździć w górach, najpierw pojechaliśmy w góry. Nie pociągiem, nie autem, nie autokarem. My pojechaliśmy na rowerach. Dlatego też nasze zmęczenie, które widać na zamieszczonych poniżej zdjęciach. Wynika z tego, że najpierw wykręciliśmy 70 kilometrów po wcale nie płaskich terenach, aby zacząć się w końcu na tą górę wspinać. Na Kocierz wjechać chciałem już od dawna. Tym bardziej, iż zrobiłem to 13 lat temu jako gówniarz na prawie rozlatującym się góralu po wówczas rozlatującym się asfalcie. Dlaczego więc nie mógłbym zrobić tego teraz na ultralekkiej kolarce po idealnie równej, odnowionej drodze?

Naszą wyprawę zaczęliśmy pobudką o 6 rano. Po zaledwie pięciu godzinach snu udało nam się jakoś wstać. Po pożywnym i przedłużonym śniadaniu (trzeba było wyprowadzić psa!), zaczęliśmy kręcić o 7:45 rano. Najpierw standardowe rozruszanie się na ścieżce rowerowej wzdłuż Wisły biegnącej od Salwatora do Tyńca. Potem lekko w górę przez Rączną ominęliśmy Liszki i zjechaliśmy sprawnie w dół w stronę Czernichowa. Zgodnie z planem pierwsze 25 kilometrów zajęło nam niecałą godzinę. Przed Czernichowem ukazują się nam góry, w kierunku których zmierzaliśmy.

Zaraz za Czernichowem mieliśmy pierwszą, bardzo krótką przerwę. Na drugą stronę Wisły przepływaliśmy bowiem lokalnym promem w Brzeźnicy, który za 1 złoty od roweru skraca drogę do Wadowic o jakieś 20 kilometrów.

Zaledwie kilometr za promem, już po drugiej stronie rzeki, znajdziecie coś bardzo dziwnego. Mijać będziecie pola, piękne wiejskie domy, potem stawy rybne, aż nagle Waszym oczom ukaże się… samolot. Tak, po środku pola stoi sobie ot tak po prostu Jak-40.

Naładowani odrzutową energią ruszyliśmy więc na pierwszy dłuższy podjazd. Jest to lokalna droga łączące Brzeźnicę z Wadowicami, gdzie centralnym i najwyższym punktem jest miejscowość Wyźrał. Po dosyć sprawnie idącej wspinaczce następuje coś, co dla każdego kolarza jest małą euforią. Zjazd. i nie jest to byle jaki zjazd. Droga w dół jest kręta, aczkolwiek bardzo szeroka, z idealnym asfaltem, bez jakichkolwiek dziur i przy tym z małym ruchem samochodowym, pozwala na rozwinięcie niesamowitych prędkości i niezłe ścinanie zakrętów.

Póki co, wszystko szło sprawnie. Temperatura w ten upalny dzień jeszcze była znośna, a my już w okolicach 10 mijaliśmy Wadowice i wspinaliśmy się w stronę Frydrychowic i Wieprza. Po kolejnym zjeździe znaleźliśmy się w Wieprzu. Świniak to okazały, bo jak już wjechaliśmy do gminy, końca widać nie było. Jednak w końcu dotarliśmy do Andrychowa, który był naszym pierwszym poważnym przystankiem po 70 kilometrach pedałowania. O 11:30 zasiedliśmy na andrychowskim Rynku, gdzie wypiliśmy kawę i wszamaliśmy lody, aby podnieść sobie cukier.

I tak przyszło południe. Już nie mogliśmy mieć jakichkolwiek wątpliwości, że to jest dzień totalnie upalny i wszystko, co nastąpi od tej chwili, będzie coraz bardziej wycieńczać nasze organizmy. Nie ma nic lepszego niż przejechać 70 kilometrów i w pełnym upale zaczynać wspinaczkę na totalnie stromą górę.

Ale to nie wszystko! Michał na dzień przed przyjazdem do Krakowa, zatruł się, co jak wiadomo, potrafi wycieńczyć organizm. Ale Michał to człowiek uparty i jak stwierdzi, że tego dnia na Kocierz wjedziemy, to choćby nie wiem co, zrobimy to! Już startując w Krakowie uzgodniliśmy, że jak cokolwiek będzie nie tak, przerywamy trasę i kierujemy się do Krakowa. Reguły były jasne, wiadomo, zdrowie przede wszystkim! Ale póki co wszystko było ok i czuliśmy się jak młode wilki!

O 12:00 zaczęliśmy podjazd. Najpierw wyjazd z Andrychowa i lekki podjazd w stronę góry. Aż do momenty, gdy widzimy ten znak…

Już nie jeden podjazd z takim nachyleniem się zaliczyło, więc pomyśleliśmy, że jakoś to będzie. Po wszystkim stwierdziliśmy, że 8% to chyba jest średnia wszystkich nachyleń, bo były momenty naprawdę ciężkie. Zaczęła się poważna wspinaczka. Widoki wokół zapierały dech w piersiach. My spokojnie kręciliśmy pedałami patrząc z zazdrością na kolarzy zjeżdżających właśnie z góry. Niestety, słońce dawało we znaki coraz bardziej. W końcu przyszedł czas by powiedzieć sobie szczerze – trzeba się zatrzymać. 5 minut przerwy na unormowanie oddechu i rozmasowanie mięśni. Ruszamy dalej…

Potem zaliczyliśmy jeszcze jeden przystanek na to samo – oddech i mięśnie. Pot lał się po nas niemiłosiernie, ale wiara w siebie ani na chwilę nas nie opuszczała. Dobra, dawaj, jedziemy dalej! Po dłuższej chwili znów, trzeci przystanek. I chyba najgłupszy! Żaden z nas nie wiedział, ile tak naprawdę zostało nam do szczytu. Cóż, pięć minut regeneracji i ruszamy dalej! Owszem, ruszyliśmy, wjeżdżamy w zakręt a tam… szczyt! Uśmialiśmy co nie miara, ale przede wszystkim, jak dzieci, cieszyliśmy się tym, że w końcu nam się udało.

Wjazd na Kocierz zajął nam godzinę a średnia prędkość nie wiem, czy przekroczyła 6 kilometrów na godzinę. Ale tego dnia to nie o średnie, a o miejsce nam chodziło!

Na górze Kocierz znaleźliśmy nieźle prosperujący kompleks – hotel, spa, aquapark oraz park linowy. A wszystko to z kapitalnym widokiem na dolinę, z której przyjechaliśmy. Robimy przerwę obiadową, by zregenerować siły i dać kopa wycieńczonym organizmom. W końcu jesteśmy już po 80 kilometrach.

Na deser zaserwowaliśmy sobie absolutny ideał, czyli zjazd z góry! Mało z niego pamiętam, oprócz tego, że asfalt był piękny a widoki jeszcze lepsze. Mało pamiętam, ponieważ o ile wspinaczka zajęła nam godzinę, o tyle zjazd, nie wiem, pięć minut? Przy tym mocno trzeba było hamować, żeby po prostu nie pofrunąć na pierwszym lepszym zakręcie. Chciałbym pokazać Wam jakieś zdjęcie ze zjazdu, ale nie dałbym rady się nie zabić robiąc zdjęcia! W końcu zjechaliśmy na dół a stamtąd już rzut kamieniem do Żywca!

Widoki nad jeziorami były absolutnie wyborne, jednak przed nami pojawiła się ważna decyzja do podjęcia! Mieliśmy dwie godziny z hakiem, aby dotrzeć do Wadowic, skąd odjeżdżał pociąg do Krakowa. W ten sposób zamknęlibyśmy trasę w 125 kilometrach. W razie gdybyśmy nie zdążyli na pociąg, przed nami kolejne 50 kilometrów i zamknęlibyśmy trasę w kilometrach 175-ciu! Czyli czekała nas ogólna masakra. Pocisnęliśmy więc mocno po pedałach utrzymując świetną średnią. Wyglądało na to, że wszystko będzie dobrze! Do czasu!

Tak jak wspominałem, Michał tuż przed Krakowem mocno się struł. I jego organizm, jeszcze będący na medykamentach, powiedział mu w okolicach Kęt bardzo wyraźnie, że się do końca nie zregenerował. Trzeba było wprowadzić zarządzanie kryzysowe, bo Michał generalnie zmienił kolor i opadł z sił. Nic w tym jego winy. Od razu zdałem sobie sprawę, że niedaleko mieszka mój chrzestny, szybko wpadliśmy w ekspresowe odwiedziny i na miejscu ocenialiśmy, jakie mamy możliwości. Okazało się, że niewielkie. Jak nie wsiądziemy w Wadowicach w pociąg, to będziemy się na pilocie awaryjnym bujać na rowerach do Krakowa do wieczora.

Wtedy wpadłem na pomysł – bierzemy taksówkę z Andrychowa i pędzimy do Wadowic na pociąg! Michał musiał tylko zjechać w dół do miasta, na co jeszcze pozwolił mu organizm. Tam na postoju czekały dwie taksówki. Okazało się, że Opel Insignia z przemiłym kierowcą pomieści oba rowery jak i nas. Byliśmy uratowani. W klimatyzowanym aucie Michała organizm uspokoił się i tak dojechaliśmy do Wadowic, na dworzec PKP.

Tam czekał na nas klimatyzowany pociąg papieski Inter Regio. Cudownie cichy, wygodny, chłodny, i przede wszystkim, jadący do Krakowa tylko 1,5 godziny, co jak na PKP w tym regionie, robi wrażenie! Konduktor zażartował sobie, że urwało się dwóch z Tour de Pologne. Michał poczuł się lepiej i mogliśmy pomyśleć o idealnym zakończeniu tego kolarskiego dnia.

Organizacja czasowa tego dnia okazała się wybitna! Lekko po 18:00 wysiedliśmy z pociągu, szybko podjechaliśmy w okolice Wawelu, tam zajęliśmy dogodne miejsca, odczekaliśmy kilka minut i nagle rozległ się krzyk! Rafał Majka!!! Rafał dawaj! I tak na koniec dnia przyszło nam oglądać zwycięstwo Polaka w krakowskim finale Tour de Pologne! 

Tego dnia wykręciliśmy na rowerach 111 kilometrów, z których większość była podjazdami i zjazdami. To był zdecydowanie piękny weekend!

3 komentarze dotyczące “Trasa kolarska Kraków – Kocierz. Można się zmęczyć

  1. v8powerage

    Pociągiem to sie nie liczy, ja tam wjechałem 14kg stalowym rowerem, potem wrocilem przez porąbke 190km ale ta przełęcz to nic ostatnio jechałem do zawoi skrótem przez harbutowice do makowa podchalańskiego to są podjazdy, kocierz przy tym to śmiech ale teraz mam troche lzejszy rower zaledwie 11kg tym starym bym tam nie dał rady jednak.

  2. Bardzo lubię Kocierz. Szczeglnie dlatego, że można tam wyjechać rowerem a potem wybrać się na spacer w gory.

  3. Brawo, podjazd pod Kocierz to nie lada wyzwanie! Teraz kolej na wyprawę do Żywca 🙂
    A prom w Brzeźnicy to świetna sprawa. I te reakcje znajomych, którzy jeżdżą do domów pociągami: „jak to PŁYNIESZ PROMEM?!” 😀

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Discover more from Wojażer

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading