Afryka Maroko Świat

Fez. Przewodnik po najwspanialszym mieście w Maroko

W ciasnych uliczkach mediny. Fez to niesamowite miejsce, w którym nauka miesza się z handlem, nowoczesny świat przenika się ze starożytnością i z którego wypływa esencja Maroka

Za kilka miesięcy wylądujemy z Magdaleną w Iranie. Było to nasze marzenie od długiego czasu. Marzenie, którego nie spełniliśmy, gdyż w roku, gdy mieliśmy tam wylądować, wypadł nam nasz własny ślub. Jak wiadomo, priorytety trzeba w życiu mieć! Do wyjazdu do Iranu jeszcze długa droga, ale przypomniałem sobie ostatnio o jednym naprawdę niesamowitym kraju, który jakiś czas temu odwiedziliśmy. Kraju, o którym na blogu jeszcze nie wspominałem. Dlatego postanowiłem w krótkiej serii opowiedzieć o miejscu, do którego z wielką chęcią powrócimy jeszcze w przyszłości. Zapraszam do Maroka! 

To był listopad. W Polsce dawała już w kość pogoda, a my szykowaliśmy się na jedną z pierwszych, wspólnych, listopadowych ucieczek przed zimnem i beznadzieją. Padło na Maghreb. Nigdy tego nie zapomnę, bo wtedy też zaczęła się moja przygoda z Ryanairem. Wprawdzie latałem wcześniej tanimi liniami, ale głównie było to połączenie z Katowic do Kijowa obsługiwane przez Wizzair. Bilety rezerwowałem może dwa miesiące przed wylotem. Do wybitnie najtańszych nie należały, ale za lot z Polski do Maroko, nadal był to deal niezwykle dobry. Był to klasyczny składak. Najpierw zakupiłem bilety na lot z Krakowa do Madrytu, gdzie spędziliśmy jeden dzień przed wylotem oraz jeden po powrocie. Mieliśmy szczęście, bo na miejscu spotkaliśmy się ze znajomym, który mieszka w centrum stolicy Hiszpanii na stałe. Poza wspaniałą marokańską przygodą, pozostały wspomnienia naprawdę miłych dni w tym południowym kraju. Zaraz po zakupie pierwszych biletów, zarezerwowałem drugą część składaka, czyli połączenie Madryt – Fez.

I właśnie o Fez, niezwykłej perle Maghrebu, opowiem w dzisiejszej historii. 

Już Madryt rozpieścił nas pogodą. Od razu zrozumieliśmy na czym polega urok wyjeżdżania z Polski, gdy u nas pogoda przynosi tylko i wyłącznie jesienno-zimową depresję. 20 stopni Celsjusza w stolicy Hiszpanii to dopiero początek. Tuż po wylądowaniu na miejscu, temperatury postanowiły dogodzić nam jeszcze bardziej. Jeśli chodzi o pogodę podczas naszego marokańskiego wypadu, mieliśmy wyjątkowe szczęście. W zasadzie każdy dzień był niezwykle słoneczny i bardzo ciepły, z krótką przerwą na pochmurne dni w stolicy kraju Rabacie oraz Casablance.

Po wylądowaniu na lotnisku Fes-Sais przeszliśmy przez rutynową kontrolę paszportową podczas której wbito nam pieczątki oraz podarowano karteczki, na których, co ważne, należało przybić kolejną pieczątkę zanim wyjedzie się z kraju. Potem wyszliśmy przez terminal i przeżyliśmy szok. Tak, było gorąco. Naprawdę gorąco. Czekaliśmy na kierowcę, którego zamówiliśmy przez miejsce, w którym postanowiliśmy się zatrzymać. Cena, którą uzgodniliśmy przez maile, wydawała się w porządku. Po chwili zjawił się kierowca, którzy przeciągnął nas w tym absolutnym skwarze przez parking. Wreszcie siedzieliśmy w samochodzie i jechaliśmy w stronę centrum miasta. I tutaj pierwszy szok…

Po angielsku średnio się tutaj dogadasz. 

To nie jest tak, że kompletnie o tym nie wiedziałem. Ba, nawet zakupiłem rozmówki arabskie. Kobieta, która leciała z nami z Madrytu, starała się nawet odrobinę pomóc z wymową, ale nic z tego nie wyszło. Za każdym razem, gdy próbowałem coś powiedzieć, ona wybuchała śmiechem. Na koniec powiedziała, że na nic mi się te rozmówki nie zdadzą, bo marokański arabski znacznie różni się od arabskiego arabskiego. Cóż, liczyłem na to, że angielski, lingua franca współczesnego świata, odrobinę dopomoże. Nic bardziej mylnego. Już próbując dogadać się z kierowcą, który odebrał nas z lotniska, zdałem sobie sprawę z tego, iż w niektórych krajach lingua franca to nadal język francuski. Ten język, którego nie jestem w stanie się nauczyć a nawet cokolwiek poprawnie wymówić. Na szczęście Magdalena pamiętała jeszcze co nieco z czasów, gdy uczyła się języka francuskiego, co okazało się niezwykle przydatne przez najbliższe dni. Ale nie mogliśmy, się zrazić, bo…

Dotarliśmy do mediny. 

Czym dokładnie jest medina i jak wygląda, opowiem za chwilę. Powiedzmy, że dotarliśmy do serca, do centrum miasta. Tam też przyszło nam szukać naszego noclegu. Brzmi to wszystko dosyć irracjonalnie, ale były to czasy nadal dosyć analogowe, jeśliby porównać je do współczesności. Pomyślicie – kiedy oni tam byli, po upadku Związku Radzieckiego? Nie. Pod koniec 2010 roku. Ja nie wiem, czy już wtedy Booking.com istniało, ale noclegi szukałem wtedy bezpośrednio albo na hostelword.com. Gdy przylatywałem gdzieś, nie miałem wgranej hiper dokładnej mapy na smartfonie. Może dlatego, że nie miałem smartfona? Wprawdzie miałem wypasioną nokię z dużym ekranem i nawet pełną klawiaturą QWERTY, ale przecież to nie to! Do czego zmierzam? Kierowca wysadził nas przy wejściu do mediny, która słynie z tego, że jedyne, co do niej może wjechać to osioł, i generalnie zasugerował, że jakoś powinniśmy sobie poradzić. I tak zaczęliśmy szukać miejsca, w którym postanowiliśmy się zatrzymać.

W drodze do Riadu.

Nie, nie zmieniliśmy nagle zdania i nie wybraliśmy się do stolicy Arabii Saudyjskiej. Riad to marokańska nazwa czegoś na kształt naszych domów gościnnych. Pełni wiary w siebie oraz wyposażeni w wydrukowaną mapkę przesłaną przez właścicielkę Riadu, zaczęliśmy błądzić po niezwykle wąskich uliczkach miasta zastanawiając się, jak do cholery będziemy tutaj chodzić w nocy. Spacer po medinie jest bowiem czymś zupełnie specyficznym. Jeśli ktoś nie przywykł do bardzo wąskich, ciasnych wręcz uliczek, od początku poczuje delikatny dyskomfort. Czy ktoś zaraz wyskoczy zza rogu i mnie obrabuje? Dlaczego nie ma tutaj nikogo innego tylko my? Jednak jak to w podróży bywa, zupełnie nic się nie stało. Dotarliśmy za to do Riadu. I od razu się zakochałem. Riad to tradycyjny marokański dom, względnie pałac, który wyróżnia się tym, iż w jego środku znajduje się podwórko, gdzie zlokalizowany jest ogród. Koncepcja takiego budynku miała swoje pochodzenia w chęci chronienia prywatności kobiet. Dlatego też budynki te zorientowane są na wewnątrz. Oznacza to, że coś, co może z pozoru wyglądać na zwyczajną bryłę, gdy patrzy się na nią z ulicy, w środku okazuje się być niesamowitym pałacem z ogromną ilością zieleni i fontanną po środku.

W Riadzie Sara po raz pierwszy zakochałem się w gorącej marokańskiej herbacie z miętą i cukrem. Ten lepik to najlepsza rzecz na wysokie temperatury. Przy tym coś nie zwykle uzależniającego. Jako herbaciany maniak, dobrze pamiętam jak podczas pobytów w Maroko i potem w Turcji, non stop szukałem miejsca, gdzie mogę przysiąść i przechylić szklaneczkę idealnego naparu. Coś jak kultura espresso we Włoszech, tylko że zamiast kawy pijesz herbatę.

Pierwszego dnia nie mogliśmy się powstrzymać. Choć słońce już zaszło, postanowiliśmy rozpocząć naszą przygodę z mediną i wyruszyliśmy prawie zupełnie ciemnymi zaułkami w kierunku najbliższych lokali gastronomicznych, by w końcu zasmakować w niezwykłej kuchni Maroka. Oczywiście na początek postanowiliśmy zjeść Tadżin. Słowo to ma dwa znaczenia. Po pierwsze, oznacza gliniane naczynie, w którym przygotowuje się dania o tej samej nazwie – Tadżin właśnie. Tadżin-naczynie ma stożkowaty kształk i składa się z dwóch części – dolnej, na której leży potrawa, i górnej, którą przykrywa się jedzenie podczas gotowania. Po przygotowaniu danie podaje się bezpośrednio na dolnej części. Jemy więc niezwykle gorące, aromatyczne i wspaniale przyprawione jedzenie wprost z gorącej glinianej miski. Towarzyszy nam oczywiście przepyszna miętowa herbata.

Po kolacji przeszliśmy się po okolicy. Pomimo ciemności, miasto pełne było życia. Na ulicach odbywał się handel, ludzie odpoczywali po długim dniu pracy i dosyć wysokich jak na listopad temperaturach.

Pora była się w końcu wyspać po męczącej podróży. Nadchodził kolejny dzień, podczas którego medina w Fez otwierała się dla nas w całej okazałości. Poprosiłem właścicielkę o polecenie nam jakiegoś dobrego przewodnika, gdyż akurat miałem ochotę posłuchać sobie o historii tego miejsca oraz zobaczyć zakamarki, do których nie wiem, czy bym dotarł. Polecono nam Alego. Ali był Berberem, czyli mieszkańcem Maroka wychodzącym się  z ludów Nomadycznych. Zabrał nas na niezwykły spacer po medinie. Przy wyborze przewodnika, warto uważać na jedną z podstawowych pułapek, gdy podróżuje się po krajach arabskich. Miasto pełne jest ludzi udających przewodników, którzy, jeśli skorzystacie z ich usług, zabiorą Was od jednego sklepu do drugiego. Ali też próbował, ale to norma nawet wśród prawdziwych przewodników. Gdy zauważyliśmy niepokojący trend, zatrzymaliśmy się z Magdaleną i powiedzieliśmy mu wprost i otwarcie: „Ali, nie chcemy oglądać żadnych sklepów, tylko zabytki”. Powiedział, że dobrze, ale zabierze nas do jednego sklepu z dywanami, i że naprawdę nie będziemy tego żałować. Zgodziliśmy się. I rzeczywiście nie żałowaliśmy, ale o tym miejscu później.

Fez to naprawdę niezwykłe miasto! Średniowieczna stolica Maroka jest obecnie najlepiej zachowanym starym, arabskim miastem. Jego stara część, medina, jest jedną z najbardziej niezmienionych w świecie arabskim. Nasz spacer rozpoczynaliśmy od jednej z bram wejściowych – Bab Boujloud. Była ona najbliższym wejściem do starego miasta, które do tej pory otacza solidny mur. Gdy tylko weszliśmy do środku, zamilkły wszystkie normalne odgłosy miasta. Nie było słychać silników aut i motorów, nie musieliśmy uważać na pędzące samochody. Jedyne, na co trzeba było uważać to osły, które na swoim grzbiecie przenosiły artykuły, którymi handlowano w wąskich ulicach mediny.

Spacerując po medinie, zwraca się uwagę na jedną rzecz przede wszystkim – zdobienia! Ornamentyka islamska bywa po prostu przepiękna, a w Maroku jest tak piękna, że naprawdę trudno oderwać od niej wzrok. Najpiękniejsze z tego wszystkiego są zaś łazienki i bramy. I właśnie chodząc wąskimi uliczkami starego miasta, bramy zwracają uwagę przede wszystkim. Nie tylko dlatego, że są piękne, ale przede wszystkim kryją za sobą niezwykłe miejsca, ogrody, lub niezwykłych ludzi.

Tego dnia naszym głównym celem zwiedzana było miejsce wyjątkowe – Uniwersytet Al-Karawijjin, który uważany jest za najstarszą uczelnię świata. Wprawdzie gdy wpiszecie w Google „najstarszy uniwersytet świata”, wyskoczy Wam lista rozpoczynająca się od Uniwersytetu Bolońskiego założonego w 1088 roku. Być może to kwestia naszego europocentrycznego postrzegania świata, ale faktem jest, że to nie uczelnia w Bolonii, a właśnie medresa w Fez, to najstarsza istniejąca i działająca szkoła wyższa. Powstała ona w 859 roku, kiedy Europę spowijały ciemne czasy średniowiecza. W każdym bądź razie UNESCO oraz Księga Guinessa uznaje to właśnie miejsce za najdłużej działającą uczelnię świata.

Zdecydowanie najlepszy widok na uniwersytet Al-Karawijjin oraz przylegający do niego meczet, znajdziecie z poziomu dachu. I tutaj wracamy do wspomnianego sklepu, do którego miał nas zabrać Ali. Kamienica, w której znajdowała się tak wytwórnia, jak i sklep z ekskluzywnymi i niezwykle drogimi dywanami, okazała się naszą drogą do oglądania miasta z najciekawszej perspektywy – z góry. Aby móc wejść na dach, musieliśmy odbębnić rozmowę klient – sprzedawca, poudawać, że jesteśmy zainteresowani kupnem, i zapewnić, że z pewnością wrócimy do nich zrobić zakupy. Po całej tej zabawie pozwolono nam wejść na górę.

A oto wspomniany sklep, przez który dostaliśmy się na dach:

W medinie sporo było jeszcze tych niezwykłych zaułków, do których można było bez końca zaglądać. Zapuszczaliśmy się z Alim w najciaśniejsze zakamarki, co chwilę odnajdując jakieś perełki. Nawet oglądanie jak pracują specjalni fryzjerzy od bród, było pasjonujące samo w sobie. Oprócz klasycznego zwiedzania i poznawania budynków i miejsc ciekawych, chyba o wiele ciekawsze jest właśnie całe to normalne życie toczące się wokół. Dzieci przybiegające do Ciebie, starsi uśmiechający się w Twoim kierunku, albo inni, spoglądający na Ciebie z nieufnością. Czasami ludzie bywali też po prostu męczący. Szczególnie sprzedawcy, którzy ciągle nagabywali nas do odwiedzin w ich sklepie. Zaproszenie, czasami totalnie natarczywa, słyszało się z średnią raz na kilka sekund. Jeśli chodzi o ludzi, akurat w Fez poznaliśmy kogoś, kto jest teraz naszym dobrym znajomym. Edward spacerował podobnie jak my po medinie. Czuł się jednak odrobinę zagubiony, a może to tylko takie wrażenie. Jak się później okazało, nie czuł się najlepiej. Najprawdopodobniej chodziło o jakieś lekkie zatrucie żołądkowe. I tutaj przyszła z pomocą Magdalena i jej niezawodny zapas leków, który zawsze ma przy sobie. Zabraliśmy go do hotelu, Madzia podała mu odpowiednie medykamenty, a Edward nie mógł skończyć z podziękowaniami. Od tamtego czasu zawsze byliśmy w kontakcie, aż w końcu w zeszłym roku on przyleciał do nas do Krakowa, a my do niego do Lizbony. To jedna z tych najmilszych rzeczy w podróżowaniu – ludzie, którzy się zjawiają i zostają z Tobą w kontakcie.

Jeszcze jedno miejsce zasługuje na wzmiankę. Maroko, szczególnie Fez, słynie z produkcji wyrobów ze skóry. Dlatego też w ogóle nie dziwi fakt, że w tym właśnie miejsce znajdują się stare kadzie garbarskie, w których macza się skóry i nadaje im określone kolory. Miejsce to słynie wśród przyjezdnych tym, że nie da się do niego nie trafić. A trafić można po zapachu, a dokładniej rzecz ujmując, po smrodzie, który unosi się po całej okolicy. Ali zabrał nas na kolejny dach, z którego najlepiej widać miejsce, gdzie wytwarza się słynne wyroby skórzane. Każdy zagraniczny zjawiający się w tym miejscu otrzymywał liście mięty, aby przykładać je do nosa i wytrzymać obecność tego odoru. My, Polacy, lud doświadczony przez obory, wizyty na wsi, wciąż wiedzący jak śmierdzieć może wieś, nie potrzebowaliśmy mięty. Po prostu czuliśmy się jak u dziadków na wsi.

Na koniec polecam wyjście z Mediny i wyjechanie taksówką na okalające miasto wzgórza. Dopiero stamtąd widać, jak ogromny teren zajmuje ta średniowieczna część miasta. W centralnym punkcie widać w całej okazałości Al-Karawijjin a także mury, który oplatają medinę. Zjeżdżając ze wzgórz warto zaś odwiedzić pałac obecnie panującego króla Mohammada VI.

Kilka dni w starożytnym Fez były świetnym początkiem naszego pobytu w Maroku, o którym pisać będę w następnych postach.

17 komentarzy dotyczących “Fez. Przewodnik po najwspanialszym mieście w Maroko

  1. Hej, czytałem informacje o Fezie na Twoim blogu i się zainspirowałem niektórymi miejscami o których piszesz. Bardzo mi się podobał Fez, ale są też mankamenty tego miejsca – szczególnie te araby co oferują haszysz, byli oni na każdym rogu. Oraz smród w wielu miejscach. Dla mnie największą atrakcją były garbarnie, chociaż śmierdziało tam niesamowicie… Ale warto mieć to miejsce doświadczone w życiu 😀 Jedzenie marokańskie jest przepyszne! Najlepsze oliwki jakie w życiu jadłem to właśnie w Maroko! Tandżinów nigdy nie zapomnę! Wielka medyna też robi wrażenie, łatwo się w niej zgubić. Nakręciłem krótki film z Fezu, może Ci się spodoba: https://www.youtube.com/watch?v=U3wOa2ZMyZ0
    Udało nam się dorwać tanie loty z Madrytu do Fezu, za 9 euro za osobę 😀

  2. Pingback: Marrakesz. Wielki przewodnik na mały city break w Maroku – wojażer

  3. Pingback: Dom to miejsce, w którym wracają wspomnienia. Porto da Cruz, Madera | Wojażer. Blog podróżniczy i życiowy

  4. Hej,
    również zwiedziłem Maroko. Opis oraz zdjęcia znajdziesz tutaj:
    http://zureklukasz.com/category/podroze/maroko/

  5. Dobra, dobra, przyznajcie, że ślub był powodem do wspaniałej podróży… poślubnej 😉

  6. Te garbarnie to moje najbardziej żywe wspomnienie z Fezu. Powiem Ci szczerze,że u moich dziadków na wsi wcale tak nie capiło, jak w tych garbarniach 😉

  7. Piękne wspomnienia i piękne zdjęcia. Wszystkie, ale te z kaflami i tamtejszym jedzeniem są zdecydowanie naj.

    • Pozostał mi ogromny sentyment do tych kafelków, nawet planowaliśmy sobie łazienkę wykończyć takimi, ale od tamtego czasu widzieliśmy już tyle miejsc, które nas inspirowały jeśli chodzi o design wnętrz, że już sam nie wiem, czego chcę 😉

  8. Uwielbiam Maroko – bylam tam za krotko, zeby wszystko zwiedzic. Czekam na twoje wpisy z Iran bo marzy mi sie tam pojechac 🙂

  9. Przypomniałeś mi Marcinie, że kiedyś obiecałam sobie, że nie wrócę do francuskojęzycznej Afryki zanim się nie podszkolę lepiej z francuskiego… może właśnie czas wrócić do tego języka?

    • Wiesz co, ja mowie po francusku i w Maroku wcale to nie bylo tak przydatne, bo Marokanczycy mowia po swoim francusku czyli pol arabsku wiec ani oni mnie nie rozumieli ani ja ich do konca ;(

  10. Pingback: Maroko | najpiękniejsze urodziny w okolicach Meknes | na etacie przez świat

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Discover more from Wojażer

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading