Azja Chiny

Chińskie pieczątki. Sztuka podpisywania się

Ostatnie wpisy na blogu to historie z Chin. Zdominowały one jego treści w czasie przed kolejnymi podróżami, które zbliżają się wielkimi krokami. I skoro poświęciłem Chinom ostatnio tak wiele czasu, pomyślałem, że opowiem Wam o czymś, o czym za wiele ludzie w kraju nad Wisłą nie wiedzą.

W kulturze Państwa Środka jest wiele rzeczy, w których można się zakochać: jedwab, chińska herbata, chińska porcelana, malarstwo, kaligrafia, filozofia, architektura, mógłbym wymieniać bez końca. W wielu aspektach tej niezwykle ciekawej kultury zakochiwałem się z większą lub mniejszą pasją, ale do dwóch przywiązałem się niezwykle mocno.

Każdy podróżujący człowiek ma tendencję do przywożenia ze sobą czegoś z podróży. Zbieranie szeroko pojętych pamiątek leży w naszej naturze. Gusta z kolei są rzeczą niezwykle subiektywną, toteż pamiątki, które przywozimy z różnych odwiedzanych krajów, reprezentują szeroki wachlarz możliwości. Niektórzy zbierają kartki pocztowe lub znaczki pocztowe. Czasami są to monety lub banknoty. Inni, co sam też czynię, przywożą ze sobą magnesy. Są też maniakalni zbieracze, którzy przywożą ze sobą swoiste „kurzołapy”, które potem walają się po wszystkich dostępnych zakamarkach mieszkań i spełniają swoją funkcję łapania i osadzania kurzu. Możliwości jest wiele.

Od początku mojego podróżowania przyciągała mnie sztuka. Nie z każdego kraju ją przywożę. Po prostu cierpliwie czekam na upolowania czegoś niezwykłego. Moje zbieractwo, podczas pobytów w Chinach, koncentrowało się na dwóch rzeczach – czajniczkach do parzenia herbaty oraz chińskich pieczęciach, o których właśnie chciałbym dzisiaj opowiedzieć.

Chińskie pieczęcie to coś, co nie tylko służy sztuce, ale samo w sobie jest sztuką.

Moja przygoda z nimi rozpoczęła się w styczniu 2008 roku, kiedy pojechałem do Pekinu. Tam, w podpekińskiej fabryce jadeitu, znalazłem stanowisko, gdzie można było zakupić piękny kamień i wygrawerować na nim swoje imię – po chińsku lub po „zachodniemu”. Jako nieobyty jeszcze ze sztuką chińską i całą kulturą pieczęci, zamówiłem dla siebie coś typowo turystycznego – kamień z moim chińskim znakiem zodiaku (bawół) oraz imię – Martin + to same po chińsku – Ma Tian. Ta pierwsza pieczątka jest zarazem jedyną, za którą naprawdę nie przepadam. Po pierwsze, kamień, w której jest wykonana, nie jest pierwszego sortu, zaś moje imię zapisane po chińsku zawiera niepotrzebny błąd, któremu sam sobie jestem winien. Prawidłowo moje imię brzmi Ma Ding.

Chińskie pieczęcie używane były, i nadal są, jako forma podpisu dokumentów, dzieł sztuki, i wszelkich innych rzeczy. Używa się ich z czerwonym, bardzo gęstym tuszem, który trudno znaleźć w Polsce. Dlatego też ostatnim razem przywiozłem ze sobą większy zapas. Tusz przechowuje się w zamkniętych pojemnikach, najczęściej z porcelany, zaś obecnie z metalu. Ma to sprawić, iż zachowa on dłuższą żywotność i nie wyschnie. Pierwsze przykłady użycia pieczęci pochodzą z XV wieku przed Chrystusem, z czasów dynastii Shang. Mamy więc do czynienia z kulturą, czy też sztuką, mającą obecnie trzy i pół tysiąca lat tradycji. Już za czasów dynastii Han, czyli na przełomie czasów przed i po Chrystusie, pieczęci są uznawane za jedną z najważniejszych części składowych chińskiej kultury.

Moje kolejne pieczęci, które zdobywałem w różnych sklepikach w małych miastach, były już wytwornymi dziełami, a ja sam, wiedziałem już po prostu, czego szukać. Podobnie jak w przypadku kultury herbacianej, wszystkiego nauczył mnie mój przyjaciel – Mr. Lee. Zanim Lee podkształcił mnie z historii i osobliwości kamienia, nabyłem kolejną pieczątkę – tym razem był to lew wykonany w metalu. Na jego spodzie znajdują się znaki w starym stylu zapisu, toteż nie mam bladego pojęcia co oznaczają.

Kolejną, która wpadła w moje ręce była pieczęć żeliwna pochodząca z końca XIX wieku. Zaprezentował mi ją przyjaciel Lee, który w centrum Lishui prowadził mały sklepik z antykami, w którym często przesiadywałem wraz z nim oraz z Lee. Siedzieliśmy, piliśmy herbatę, paliliśmy papierosy i rozmawialiśmy o wszystkim i niczym. W międzyczasie Pan Zhang, wspomniany wcześniej właściciel, pokazywał nam różne małe skarby zapakowane w gazety. Urok tych chwil polegał na tym, że prawdziwie stare rzeczy ostały się jedynie w małych miastach. Ponadto, chodząc do takich przybytków z Chińczykiem, który w dodatku zna właściciela, otrzymywało się niepisaną gwarancję, że dzieło jest prawdziwe.

Innym razem, gdy do naszej trójki siedzącej na zapleczu sklepu dołączył starszy Chińczyk o nazwisku, a jakże, Chen, Pan Zhang przypomniał sobie, że ma jeszcze gdzieś ukryte niezwykłe pieczątki, które mogą mi przypaść do gustu. Pozostawił nas przy stole i poszedł szukać wspomnianych skarbów. W międzyczasie okazało się, że jego kolega, Pan Chen, mówi po rosyjsku, co z chęcią wykorzystałem, aby uciąć sobie pogawędkę, której tym razem nie mógł zrozumieć mój przyjaciel – Pan Lee. Gdy już nasłuchałem się historii o radzieckich doradcach pracujący w latach 50 w Chinach, wrócił Zhang, który w dłoni dzierżył pudełko wykonane z kości. W środku zaś znajdowały się cztery miniaturowe pieczątki, także wykonane z kości. Czego kości to były, nie wiem, i szczerze, wolałem wtedy nie wiedzieć. Po godzinie wypalania papierosów i picia zielonej herbaty doszliśmy do ceny, która zadowalała obie strony. I tak wszedłem w posiadanie kolejnych małych dzieł sztuki.

Kolejna okazja przyszła znienacka, kiedy spacerowałem wąskimi uliczkami Lishui. Trafiłem wtedy na swoistą „wyprzedaż garażową”. Przed swoim małym domkiem, który jak się później okazało, widniał na liście do wyburzenia pod wielką inwestycję mieszkaniową, siedział dziadek, który wśród wielu nikomu niepotrzebnych pierdół, miał dwa skarby. Pierwszym z nich był czajniczek, którego osad herbaciany w środku stanowił najlepszy dowód jego wieku. Jak się później okazało, pochodził jeszcze z końcówki cesarstwa Qing, czyli z początku XX wieku. Niedaleko niego, pod stertą monet, leżała żelazna pieczątka. Następnym moim rarytasem okazała się pieczęć urzędowa Kuomintangu z czasów republikańskiego rządu, który panował nad Chinami między upadkiem cesarstwa a zwycięstwem komunistów. Zakupiłem za bezcen i dodałem go do swojej kolekcji.

Mój roczny pobyt w Chinach w latach 2007 – 2008 zbliżał się do końca. Już za kilka dni miała się rozpocząć olimpiada w Pekinie, zaś ja od dwóch tygodni nie robiłem nic innego, tylko żegnałem się z moimi chińskimi przyjaciółmi. Najlepszy z nich, Mr. Lee, podarował mi na pożegnanie coś zupełnie niezwykłego. Pieczęć autorska, zrobiona tylko dla mnie i znacząca coś, co związane jest z moim nazwiskiem. Lee, jako osoba dobrze w mieście znana, dotarł do znanego w Chinach artysty tworzącego pieczęcie. Ten, jak się okazało, ponieważ znał mojego przyjaciela, przyjechał do Lishui w gości i razem zabalowaliśmy siedząc przy stole herbacianym, parząc najlepsze herbaty i popijając chiński bimber. Poznaliśmy się i wymieniliśmy kilka ciekawych myśli. Później, na kilka dni przed wyjazdem, Lee wręczył mi sporej wielkości kamień z wygrawerowanym pędzącym koniem. Koń pochodzi od mojego chińskiego nazwiska – Ma Ding. „Ma”, oznacza konia. Na kamieniu oprócz pędzącego rumaka wyryty został chiński wiersz, który mówi, abym pędził przed siebie niczym rumak i odnosił sukcesy.

Dla Polaka może się to wydawać czymś niewyobrażalnym, ale sam kamień użyty do zrobienia tej pieczęci był warto ponad 2000 złotych, zaś wraz z wykonaniem, rzecz taka warta jest około 4000 złotych, czyli wtedy 12,000 juanów.

Udało mi się znaleźć zdjęcia z tego pamiętnego wieczoru. Nie powinienem ich pokazywać ze względu na koszulę w kolorze jajecznicy, ale cóż, to były czasy, kiedy przybyło mi 20 kilogramów wagi, więc musiałem kupować to co było. A wiele w moim mieście ubrań na mnie nie było.

Wydawałoby się, że to koniec moich zdobyczy, jednak pod koniec 2011 roku ponownie zawitaliśmy do Chin. Byliśmy akurat z Madzią, Kubą i Kamilą w Hangzhou, jednym z moich ulubionych miast. Wieczorem, gdy wybieraliśmy się na kolację do uroczej, starej dzielnicy położnej nieopodal jeziora Zachodniego, trafiłem do raju. Mijałem sklepy, które wyspecjalizowane były w sprzedaży kamieni najwyższej jakości, w których to tworzyło się pieczątki.

Co zwróciło moją szczególną uwagę w Hangzhou to niepozorny pan siedzący na środku deptaka i robiący pieczątki na miejscu. To, co było w nim wyjątkowego, to fakt, że robił w kamieniu… portrety. Niewiele ma to wspólnego z klasyczną sztuką chińskich pieczątek (które także wykonywał), ale stwierdziłem, że mieć swój portret w kamieniu to rzecz śmieszna, i postanowiłem wydać 100 złotych na takową specyficzną „pamiątkę”. Usiadłem przed nim, ten spojrzał na mnie, chwycił za ołówek, po czym wykonał rysunek mojej twarzy na kamieniu. Co ważne, namalował ją w odbiciu lustrzanym, ponieważ po przyciśnięciu do kartki, musiała się odbić twarz, jaką normalnie widzimy. Wszystko to zajęło mu niespełna 40 minut, zaś efekt był zdumiewający.

Gdy wyjechaliśmy z Hangzhou i dotarliśmy do mojego chińskiego miasta na tygodniowy pobyt sentymentalny, udaliśmy się ponownie na polowanie do małych sklepików, gdzie wiedziałem, że coś na pewno znajdziemy. Efektem tych polowań były: miniaturowa czarna pieczęć z moim podpisem, tym razem bez błędu. Dwie pieczęcie dla mojej przyszłej żony, oraz pieczęcie wykonane dla Kamili i Kuby, którzy także postanowili sprawić sobie taką pamiątkę z Chin. Ponadto, udało mi się upolować kolejną małą pieczątkę mającą prawie sto lat.

Zanim wyjechaliśmy z Lishui, po wspaniałym tygodniu spędzonym ze znajomymi, przyszedł jeszcze czas na kolację z byłym szefem – Panem Chenem. Na zakończenie kolacji, wiedząc, że ja i Magdalena zaręczyliśmy się na początku owego 2011 roku, poprosił nas na bok, i chińskim zwyczajem wręczył nam kopertę ślubną z pewną sumą pieniędzy, którą daje się młodym, a także kamienie do tak zwanych pieczątek małżeńskich. Są to identyczne dwa kamienie zamknięte w jednym pudełku. Nie mogłem odmówić żadnego z tych prezentów, gdyż oznaczałoby to brak szacunku dla gospodarza oraz ich zwyczajów. Podziękowaliśmy z Magdaleną za prezent ślubny, nie wiedząc jeszcze, że dokładnie rok później będziemy już po ślubie.

Także z ostatniego wyjazdu do Azji Południowo-Wschodniej nie mogłem wrócić bez chociażby jednej nowej pieczątki. W zdominowanym przez Chińczyków Singapurze, znaleźliśmy z Magdaleną pieczęć zrobioną w drzewie i obleczoną kością. Zamówiliśmy na niej grawer ze znakami z początku naszych chińskich nazwisk.

Ostatnim moim znaleziskiem podczas pobytu w SIngapurze, było zaś wykonane z kości (znów – nie dopytywałem z jakiej) pudełko służące do przechowywania pieczątki, które idealnie spasowało do mojej miniaturowej pieczątki z nazwiskiem.

Tak zaś wygląda kolekcja moich pieczęci, gdy się je odciśnie na papierze:

kolekcja pieczątek
kolekcja pieczątek

Rocznik 1985. Hybryda czasów analogowych i cyfrowych, człowiek, który pamięta jak było przed internetem a w internecie czuje się jak ryba w wodzie. Urodzony w Krakowie, w nim wykształcony i z nim zawodowo związany. Po krótkim okresie życia w Chinach, na dobre zajął się normalnym życiem i intensywnym podróżowaniem. Zawodowo specjalista branży podróżniczej, hotelarskiej i rezerwacyjnej.

23 komentarze dotyczące “Chińskie pieczątki. Sztuka podpisywania się

  1. Przeczytałam cały artykuł i zdziwiło mnie jedno – że nie było informacji o tym, że pieczątki były / nadal są tak popularne w Chinach ze względu na ogromną skalę analfabetyzmu w tym kraju, no i po prostu, że wielu Chińczyków – gdyby nie pieczątka – nie byłoby w stanie się podpisać (np. na dokumentach). Ta informacja nie pasowała do „artystycznego” obrazu tematu jaki chciałeś przedstawić?

  2. Pingback: Chińska ceremonia parzenia herbaty, czyli jak poznać Państwo Środka od środka | Wojażer | relacje i reportaże ze świata

  3. Jeśli chodzi o gęsty tusz do pieczątek to można go kupić w Polsce. Taki standardowy do automatów jest oczywiście rzadki. Gęste są tusze do pieczątek błyskowych a najlepiej powinien się sprawdzić tusz do numeratorów metalowych.

  4. Pingback: Weekend we Florencji, czyli 24 godziny w stolicy Toskanii. | WOJAŻER

  5. Pingback: Sziraz. W mieście Hafeza, poezji i udanych zakupów | WOJAŻER

  6. Świetny wpis, nigdy nie słyszałam o chińskich pieczątkach, ale teraz już wiem co sobie przywiozę kiedy w końcu trafię do Chin 😉

  7. Rozumiem, że dla człowieka pieczątek ex libris to również szara codzienność 😉

  8. Rewelacyjny, ciekawy artykuł. I pasjonująca pasja. Niesamowite musi byc znalezienie takiej starej pieczęci. Moge sobie tylko wyobrażać towarzyszące temu uczucie.
    Jestem tez pod wrażeniem pieczęci z portretem. Nawet nie wyobrażam sobie z jaka precyzja musi byc wykonana.

    • Cześć Ewa! Przepraszam za późną odpowiedź 🙂 Przyznam, lubię na nie czasami patrzeć. A ta z twarzą jest naprawdę odjechana, fajnie było patrzeć jak gość ją robił na miejscu, gdy siedziałem na wprost 🙂 Pozdrawiam!

  9. Nie znałam nigdy osoby, która kolekcjonuje pieczątki. Oryginalne hobby i mega ciekawe, tylko chyba drogie, nie? Wyglądają na bardzo ładnie zrobione, no i te zdobienia.

    • Cześć Justyna! Ciężko powiedzieć, czy jest drogie, czy nie. Jeślibym był chińskim milionerem, miałbym zapewne pieczątki warte (każda) kilkadziesiąt tysięcy. W mojej kolekcji jedna jest prawdziwym (i drogim) skarbem, ale to był prezent. Reszta kosztowała umiarkowanie. Też prawdą jest, że nie kupuję ich na potęgę, tylko wtedy, gdy jestem w Azji i tylko pojedyncze sztuki. Myślę, że wielu pasjonatów zbierania znaczków czy monet, wydaje na swoje hobby o wiele więcej niż ja 🙂

  10. Taka pieczątka z własną podobizną fajna sprawa 🙂

    • Nie pomyśl, że to szczyt egocentryzmu. Zaintrygowało mnie to i pomyślałem, że spróbuję. Nie wierzyłem, że gość sobie po prostu namaluje moją gębę patrząc na mnie i rzeźbiąc w kamieniu, w dodatku malując odbicie lustrzane, bo przecież to pieczątka! 🙂

  11. Wow, nie powiem- piekne masz hobby i jakie nietuzinkowe! Sama chcialabym miec taka pieczatke, najlepiej stuletnia! A propos – czy na lotnisku nie zatrzymuja ciebie z tymi pieczatkami wykonanymi z kosci (czy tak umiejetnie je chowasz;)?

    • Staram się za dużo nie myśleć, gdy przewożę te rzeczy 🙂 wiem jedno – nie kupiłbym żadnego produktu zrobionego np. z kości słoniowej, wykonanego współcześnie, bo znaczy to, że niedawno zginął słoń. Jednak jeśli mam w ręku rzecz, która ma kilkadziesiąt lub sto lat, dla mnie to antyk, wtedy o zwierzątku sprzed epoki nie myślę. Generalnie rzeczy dla mnie bardzo wartościowe, które upolowałem na wyjeździe (nie przywożę tego masowo, mam kilka takich małych skarbów), z reguły mam w kieszeni kurtki. Zatrzymano mnie kiedyś w Monachium, gdy wracałem po roku mieszkania w Chinach i w bagażu podręcznym miałem tylko antyki. Kobieta poprzeglądała i w sumie nic się nie stało dalej, więc znaczy to, że nie przewoziłem niczego zabronionego 🙂 Pozdrawiam!

  12. eleganckie, ile kosztują takie cacka z imieniem?

    • Karol, to właściwie temat rzeka 🙂 nie mogę Ci rzucić jedną ceną, bo to nie ma sensu. Chińczycy mają bzika na punkcie pięknych kamieni. I mogą wydać grube tysiące, a nawet dziesiątki tysięcy złotych za kamień, na którym potem wykonana jest pieczątka. I nie mówimy tutaj o kamieniach, w naszym zachodnim mniemaniu, szlachetnych. Co do moich pieczątek, kilka przykładów: te małe, stare pieczątki, wygrzebane w sklepikach na prowincji, to kilkadziesiąt do stu złotych. Ta pieczątka z twarzą to około 200 złotych (kamień i robota), zaś ta pieczątka z koniem to: kamień około 2000 zł, robota cholera wie, bo to znany artysta – ale to był prezent dla mnie, nie płaciłem. Malutka czarna pieczęć to 100 zł + grawer ok 50 zł. Generalnie można za 100-200 zł mieć ładne pieczątki. Najdroższą w mojej kolekcji jest właśnie ta z koniem. Jeśli wziąć pod uwagę tego gościa, który ją robił, jest pewnie warta kilka tysięcy. Pozdrawiam!

    • Karol – rozpisałem się a nie odpowiedziałem chyba na najważniejsze. Takie z imieniem, w typowo turystycznych miejscach, to kwestia 50 zł prawdopodobnie.

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Discover more from Wojażer

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading