Azja Tajlandia Świat

Bangkok… czyli miały być zamieszki, a wyszła impreza

Tak… wieści o protestach i zamieszkach w Bangkoku dochodziły do nas non stop. Tuż przed naszym wyjazdem, dosłownie każdy pytał się, czy nie boimy się. Bo przecież wiedzieli, że Bangkok jest na naszej trasie, po prostu po ludzku się martwili, więc pytali. Pytali też moi współtowarzysze podróży. A ja starałem się podchodzić z rezerwą do tych pytań oraz do tego, co na ekranach telewizyjnych pokazywała nam brytyjska BBC. Swoje już przeżyłem. Trafiliśmy z żoną do dzielnicy zwolenników Al-Kaidy podczas naszej podróży do Maroka. W Kijowie przeżyłem pożar stacji metra kilka lat temu. Nad Atlantykiem wytrzepały mnie turbulencje, jakich nigdy wcześniej nie doświadczyłem, zaś w Chinach przeżyłem największe od lat trzęsienie ziemi. Nie wspominając o kilku godzinach w nowojorskiej dzielnicy Bronx (czujesz się jak w Kangaharze, gdy mijają Cię patrole policji uzbrojone po zęby). Cóż więc mogło się wydarzyć w Bangkoku ogarniętymi protestami i zagrożonym zamieszkami, a wręcz wojną domową!?

Dla dobrego samopoczucia moich znajomych, którzy podróżowali wraz ze mną, omawialiśmy plany alternatywne – że zostaniemy dłużej w Kambodży, pooglądamy Angkor Wat, że może skoczymy do Laosu, że jakoś się dostaniemy do południowej Tajlandii pomijając Bangkok. Ale pod skórą czułem bardzo wyraźnie, że Bangkoku naprawdę omijać nie chcę. Wiedziałem, że za dużo byśmy stracili. I chyba się nie myliłem.

Słuchajcie, BBC musi zarabiać kasę, i dobrze wiecie jak TVN przedstawia sprawy, a jak one wyglądają na miejscu – powiedziałem pewnego dnia. Wszyscy się zgodzili, że nie warto omijać stolicy Tajlandii, że lecimy i że jakoś to będzie. No i jakoś było.

Późnym wieczorem  28 stycznia byliśmy już na lotnisku w Siem Reap, oczekując na nasza lot do azjatyckiej stolicy rozpusty. Z Kambodży do Tajlandii planowaliśmy pojechać drogą lądową. W sumie wychodziło to tanio, około 20 dolarów za osobę, ale skonsumowałoby cały dzień na przejazd między jednym miejscem a drugim. Na szczęście AirAsia, azjatyckie tanie linie lotnicze, wypuściły kupę tanich biletów tuż przed naszym wylotem do Azji. I tak, za niewielkie pieniądze, przylecieliśmy do Tajlandii samolotem, w ciągu godziny.

Bangkok posiada dwa lotniska – Don Mueang, stare lotnisko, które kiedyś pełniło rolę głównego lotniska stolicy, oraz Bangkok International (BKK), którego zwiedzić nie mieliśmy okazji. Wszystko na miejscu odbywało się sprawnie. Najpierw kontrola paszportowa i pieczątki na miesiąc pobytu (Tajlandia zniosła obowiązek wizowy dla obywateli Polski), a potem kolejka do taksówek. Podchodzi się do budki, podaje się adres hotelu, kierowca otrzymuje kartkę, cena jest ustalona z góry – 400 Bahtów, czyli jakieś 40 złotych. Za 24-kilometrowy odcinek to niewielkie pieniądze, a tuż przed północą innych opcji i tak raczej nie ma.

I tak trafiamy do hotelu. No właśnie, hotel… Od dłuższego czasu mieliśmy zarezerwowane pokoje w jakimś designerskim miejscu zrobionym w postindustrialnym budownictwie, za to blisko Pałacu Królewskiego. Ale na dzień przed wylotem do Tajlandii Madzia powiedziała – proszę, poszukaj czegoś z basenem! I nie chodzi o to, że basen to najważniejsza rzecz, którą musimy mieć. Po prostu w tym klimacie mieć basen to błogosławieństwo. I tak, siedząc w Cafe Central w Siem Reap, zacząłem przeglądać oferty last minute na jednym z portali rezerwacyjnych. Nie zajęło to długo, bum, jest hotel z basenem! 5 dni za 700 złotych, w tym śniadanie. I tak właśnie zmieniliśmy lokum ze spokojnej, postindustrialnej dzielnicy na… najbardziej turystyczną okolicę, jaką w Bangkoku można znaleźć – Rambuttri i Khao San.

Khao San, Bangkok
Khao San, Bangkok

Okolica to, totalnie turystyczna, to miejsce fascynujące. Bo o ile nadmiar turystów (szlag, ciągle zapominam, że przecież ja też zadeptuje świat), z reguły mi przeszkadza, o tyle tam, w Bangkoku, tworzy on specyficzną atmosferę, która sprawia, że czujesz się dobrze. Nie dość, że wokół dzieje się dużo, miejsc ciekawych jest sporo, to w dodatku otaczają Cię zabudowania starego Bangkoku, twarz miasta, która pamięta jego początki. A nieopodal tych zabudowań znajdują się najważniejsze zabytku, które każdy odwiedzający stolicę Tajlandii chce zobaczyć.

nasza okolica widziana z dachu hotelu
nasza okolica widziana z dachu hotelu
tutaj także nasza okolica widziana z dachu hotelu
tutaj także nasza okolica widziana z dachu hotelu

Hotel, który zarezerwowaliśmy, był najbardziej zapchanym miejscem, do którego trafiliśmy podczas całej podróży. Bez przerwy ktoś się meldował lub wyjeżdżał, mieszali się ze sobą starsi ludzie i młodzi backpackerzy. A obsługa nic sobie z tego wszystkiego nie robiła, mieli po prostu na wszystko… no wiecie, co mieli! Zameldowaliśmy się w hotelu i od razu, lekko po północy, wybyliśmy na miasto. Bo Bangkok, trochę jak Nowy Jork, sprawia wrażenie (jak się potem okazało mylne), jakby nigdy nie zasypiał.

na dachu hotelu - wymarzony odpoczynek od upału + widok!
na dachu hotelu – wymarzony odpoczynek od upału + widok!
na dachu hotelu - wymarzony odpoczynek od upału
na dachu hotelu – wymarzony odpoczynek od upału

Aby dobrze zjeść i napić się przy okazji świetnie przyrządzonych, kolorowych drinków, nie musieliśmy iść daleko. Dosłownie krok od naszego hotelu znajdowała się restauracja, z którą związaliśmy się na dobre. Miała tak smaczne rzeczy w swojej karcie, że jakoś tak się wydarzało, że prawie każdego dnia na coś wpadaliśmy. Jeśli nie na jedzenie, to chociaż na przepyszny drink – Mai Tai. W „naszej” restauracji, od tego dnia „nasza” ulubiona kelnerka, od razu przygotowała stolik dla 6 osób, z uśmiechem nas ugościła, bo przecież Tajlandia to kraj uśmiechu, a potem przychodząc do nas raz po raz, ciągle przyprawiała nas o dobre poczucie humoru. I tak siedzieliśmy, patrzyliśmy na ulicę, po której przechadzały się setki, nie, tysiące ludzi takich jak my, a otaczający nas gwar rozbrzmiewał dziesiątkami języków świata.

Chwyciłem wtedy do ręki paczkę papierosów z obleśnymi obrazkami pokazującymi, co się ze mną stanie, gdy nie przestanę palić, odpaliłem jednego i pomyślałem – szlag by mnie trafił, gdybyśmy przez to cholerne BBC tutaj nie przyjechali! 

I tak się jakoś wydarzyło, że stałem się kolejną osobą spośród setek tysięcy, które zachwyciły się stolicą Tajlandii. Spędziliśmy tam pięć dni, i o tym, co się działo, nie będę nawet próbował opowiadać w jednym poście na blogu. Następne, powiedzmy trzy historie, poświęcę temu miejscu, do którego z pewnością będę chciał jeszcze przyjechać.

Yes, it’s Bangkok time! 

z przyjaciółmi w Bangkoku
z przyjaciółmi w Bangkoku

Rocznik 1985. Hybryda czasów analogowych i cyfrowych, człowiek, który pamięta jak było przed internetem a w internecie czuje się jak ryba w wodzie. Urodzony w Krakowie, w nim wykształcony i z nim zawodowo związany. Po krótkim okresie życia w Chinach, na dobre zajął się normalnym życiem i intensywnym podróżowaniem. Zawodowo specjalista branży podróżniczej, hotelarskiej i rezerwacyjnej.

6 komentarzy dotyczących “Bangkok… czyli miały być zamieszki, a wyszła impreza

  1. Hej, czy możesz podać nazwę hotelu w którym się w Bangkoku zatrzymaliście?Pozdr

  2. Pingback: 2014. Rok niesamowitości | WOJAŻER

  3. My byliśmy w Bangkoku na początku lutego i podobnie – miały być zamieszki, a wyszła impreza. Wracamy tam za kilka dni na sam koniec naszej podróży. Może tym razem będzie można dostać się do zamku. Pozdrawiamy z Khao Sok. Wesołych Świąt 😉

  4. Pingback: Seks, oszustwa i turystyczne pułapki, czyli Bangkok inaczej | na etacie przez świat

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Discover more from Wojażer

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading