Azja Malezja orient Świat

Malezja. Pola herbaciane Cameron Highlands

Jedno z najbardziej malowniczych miejsc w Malezji to uprawy herbaty w górach Cameron

Góry jak góry, rzec by można, ani to specjalnie nie wysokie, ani też nie za bardzo spektakularne, w każdym bądź razie widziałem ładniejsze i bardziej zapierające dech w piersiach. Ale malezyjskie góry Cameron Highlands są szczególne pod kilkoma względami. I o tym chciałbym opowiedzieć w kolejnej historii z naszego wyjazdu do Azji Południowo-Wschodniej.

plantacje herbaty w Tanah Rata
plantacje herbaty w Tanah Rata

Zanim dotarliśmy w kolejny region Malezji, wbijaliśmy się do naszego chińskiego busika po prawie całodniowym trekkingu w dżungli Taman Negara. Zmęczenie wzięło górę nad każdym. Nikt nie miał siły obserwować zmieniających się krajobrazów. Jednak po paru godzinach głębokiego snu obudziło nas ciągłe obijanie się o różne części samochodu. Tak, wkroczyliśmy na bardzo kręte drogi prowadzące do głównych miasteczek pasma Cameron Highlands. Za oknami było już ciemno, więc naszą uwagę zwrócił bardzo nietypowy widok. Normalnie można by spodziewać się niczego, ot czarnych, zlanych w jedność krajobrazów i może kilku gwiazd na nieboskłonie. Zamiast tego widzieliśmy statki kosmiczne, które wylądowały po środku Malezji. A właściwie to już nie statki kosmiczne, ale kosmiczne osady. Po dłuższej chwili przyglądania się tym dziwnym obiektom zapytaliśmy w końcu naszego kierowcę, co to dokładnie jest. I jakież było nasze zdziwienie, gdy dowiedzieliśmy się, że góry Cameron są dosłownie opanowane przez uprawy wszelkiego typu warzyw i owoców, które dla podtrzymania dobrych warunków, hoduje się w szklarniach przy pełnym akompaniamencie mocnych lamp, które sprawiają, że z oddali szklarnie te wyglądają jak osady kosmitów. Jak się później okazało, z tych regionów pochodzą największe dostawy warzy w Malezji. Ale także owoców, szczególnie jednego, na którego punkcie cała okolica miała specyficznego bzika!

Przed przyjazdem do Malezji ostrzegałem grupę – zabieramy coś ciepłego, bo będzie zimno! I rzeczywiście, chwila, kiedy wysiadaliśmy z auta przed naszym hotelem, była początkowo momentem grozy! Wiemy, że jesteśmy wysoko, ale aż tak!? Meldując się w hotelu, myśleliśmy tylko o tym, żeby ubrać ciepłe ubrania. Jak się okazało wieczorem, gdy wyszliśmy na obiad i drinki, temperatura oscylowała wokół 22 stopni. Tak, można zmarznąć przy 22 stopniach! Szczególnie, gdy kilka godzin wcześniej spacerowało się po dżungli, gdzie temperatura oscylowała wokół 36 stopni!

Cameron Highlands, dzięki w miarę jednostajnej temperaturze w ciągu roku, która w dzień nie przekracza z reguły 25 stopni, zaś w nocy nie spada raczej poniżej 16, jest idealnym miejscem ucieczki dla mieszkańców Kuala Lumpur oraz Singapuru. Wybierają się tam, aby odpocząć od nieprzerwanych wysokich temperatur. Jest to zarazem miejsce, które w Malezji posiada najdłuższe tradycje turystyczne. Odkryte dopiero w 1885 roku przez Brytyjczyka Williama Camerona, jemu właśnie zawdzięcza swoją nazwę. Niedługo po odkryciu tego miejsca, brytyjscy koloniści wpadli na pomysł stworzenia w tych okolicach czegoś w rodzaju sanatorium. Wytoczono więc wąską ścieżkę przez dżunglę, dzięki której można było dotrzeć w te właśnie rejony. Musiało upłynąć kolejne 40 lat, aby coś zaczęło się dziać w górach Cameron. W latach 30 XX wieku postanowiono stworzyć tam kurort. Chwilę po tym wysłano ekspedycję, która miała sprawdzić, czy w okolicach można hodować herbatę, warzywa i owoce. Pomyślne rezultaty badań sprawiły, że Brytyjczycy postanowili ruszyć z pracami.

Okolice, do których się wybraliśmy, składały się z dwóch większych miasteczek – Tanah Rata oraz Brinchang. Większość hoteli oraz jako takiego życia zlokalizowana jest w Tanah Rata, więc tam postanowiliśmy nocować. Tanah Rata położone jest 1440 metrów nad poziomem morza i stanowi najładniejszą osadę w okolicy. Brinchang, dla porównania, wygląda dużo bardziej chaotycznie i nie posiada tak dobrej infrastruktury.

Hotel, w którym postanowiliśmy się zatrzymać okazał się kolosalnym ośrodkiem, który lata świetności (szczególnie w pokojach) miał za sobą, a stylem architektonicznym przywodził na myśl bardziej Szwajcarię, aniżeli Malezję. I tak też się czuliśmy, jak w Szwajcarii, z tą tylko różnicą, że nie było śniegu. Nigdy.

W pierwszy wieczór po przyjeździe wybraliśmy się do miasta na jedzenie i picie. I jakkolwiek głupio to zabrzmi, cieszyliśmy się z jedynego w okolicy baru, który oferował piwo i drinki w cenach, jakich od wielu dni nie widzieliśmy. Czyżby Allah i islam nie sięgały aż tak bardzo malezyjskich gór? Wszyscy ubrani w ciepłe spodnie z długim rękawem oraz polary, usiedliśmy przy ławce na zewnątrz z planem zabawienia się tego dnia. Jednak po jednym drinku oraz chłodzie (dwudziestostopniowym!), który ewidentnie nam przeszkadzał, postanowiliśmy wrócić do hotelu, zregenerować się i przełożyć większą zabawę na następny dzień.

Następnego dnia przyszedł czas na oglądanie okolic. A głównym powodem, dla którego wybraliśmy Cameron Highlands jako miejsce, w którym chcemy się na chwilę zatrzymać, były plantacje herbaty. A dokładniej rzecz ujmując tarasowe plantacje herbaty na wzgórzach specjalnie do tego przystosowanych. Miejsca tego typu odwiedziłem będąc w Chinach, więc miałem to za sobą, ale znajomi wyrazili taką ochotę, a ja, jako miłośnik herbaty, nie oponowałem. W Malezji liczy się tylko dwóch producentów herbaty i oba zlokalizowane są w górach Cameron, choć w różnych miejscowościach. Pierwszy producent, ten, którego odwiedziliśmy tego dnia, to BHARAT, który jest drugim największym producentem herbaty w tym kraju. Inna plantacja będąca własnością największej firmy produkującej malezyjską herbatę, to BOH, którą odwiedziliśmy w kolejnym dniu.

Większość malezyjskiej herbaty produkowana jest na rynek lokalny. Nie dziwi mnie to specjalnie, gdyż produkt najwyższych lotów to nie jest, choć w smaku absolutnie nie jest najgorsza. Chodzi mi po prostu o to, że z chińskimi herbatami, zbieranymi ręcznie, i kosztującymi swoją cenę, mało kto może konkurować. Są po prostu lepsze w smaku, bardziej szlachetne.

Na plantacji herbaty Bharat spędziliśmy odrobinę czasu spacerując między krzewami, a potem pijąc bardzo smaczną herbatę z dodatkiem trawy cytrynowej w herbaciarni powyżej plantacji. Warto tam usiąść na chwilę, nacieszyć się smakiem i absolutnie pięknymi widokami!

Zanim trafiliśmy na pola herbaciane, nasz kierowca zawiózł nas w dół doliny, abyśmy mogli poznać „native people”, jak oni ich nazywają, aborygenów, żyjących w puszczy, a przy okazji, abyśmy zobaczyli jeden z ładniejszych wodospadów w tych okolicach. Ludzie puszczy są dużo mniejsi od nas i uważani są za pierwotnych mieszkańców półwyspu malezyjskiego. Mają swoje domki pośród drzew i nie osiedlają się w miastach. Jeden z nich, napotkany przy drodze, sprzedawał swoje wyroby jako pamiątki z Malezji

Po wizytach na plantacji herbaty Bharat przyszedł czas na kolejne atrakcje: ogród róż, ogród motyli oraz różnej gadziny mieszkającej w okolicach. Odpuściliśmy sobie wizytę na plantacji truskawek, która dla lokalnych ludzi z półwyspu jest nie lada atrakcją. Truskawek u nas w Polsce jest pod dostatkiem, dlatego bardzo śmieszne było dla nas obserwowanie, jakim niesamowitym „czymś” jest ten owoc w regionie. Wyobraźcie sobie, że jedzie facet w wypasionym aucie. A na desce rozdzielczej ma dwie wielkie pluszowe truskawki. Z truskawkami jest wszystko – magnesy, czapki, kubki, nawet nauszniki, które da facto zakupiła moja siostra, i które bardzo jej się przydały, żeby chronić uszy przed 16-20 stopniowym „chłodem”.

Plantacja róż oraz ogród motyli znajdowały się w drugim co do wielkości miasteczku regiony – w Brinchang. O plantacji specjalnie wypowiadać się nie będę, bo w mojej opinii jest to miejsce dla pasjonatów kwiatów. Dla kogoś, kto w ogóle się tym nie interesuje, miejsce jest nudne do bólu, poza tym nie jest ono specjalnie dobrze utrzymane. Jeśli ktokolwiek z czytających się tam wybiera, darujcie sobie! Już wolałbym pójść na całodzienny trekking po okolicznych wzgórzach i lasach.

Ogród motyli, choć też niezbyt zadbany, okazał się za to miejscem dość ciekawym. Przede wszystkim dlatego, że żyjąca w nim motyle robią wrażenie. Zachwycają rozmiarami i kolorami. A poza motylami można pooglądać kilka innych stworzeń takich jak skorpiony, jaszczurki i tym podobne. Miejsce dobre na krótką wizytę w drodze do, no właśnie, do czego? Brinchang specjalnie nie zachwyca!

W zasadzie Brinchang wbił mi się do pamięci jedną fajną rzeczą. Późnym popołudniem dopadł nas totalny głód. Pojechaliśmy więc do pobliskiej, chińskiej restauracji, bo po kilku dniach z dala od Singapuru, każdy miał ochotę na coś chińskiego właśnie. Przyszedł też czas, aby po raz pierwszy na tym wyjeździe spróbować kolacji przy jednym, wielkim i naładowanym jedzeniem stole. Czyli tak, jak się powinno w Chinach jadać! Ja już ucieszony, otwieram menu, już wiem, co zamawiać, i gdy zaczynam mówić do kelnerki po chińsku, ta wytrzeszcza oczy i… nic nie rozumie! Nie, nie chodzi o to, że tak zły zrobił się mój chiński (swoją drogą nigdy nie był wybitny!). Po prostu okazało się, że owszem, restauracja jest chińska (podobnie jak właściciel), ale obsługa to Malajowie. Koniec końców udało nam się sklecić nasze wielkie menu i objedliśmy się tego wieczoru absolutnie!

Bohaterem tej kolacji było huo guo, czyli gorący kociołek – na ciągłym ogniu gotuje się nawar zupy, po jednej stronie ostry, po drugiej łagodny. Do środka ładuje się składniki, na jakie każdy ma ochotę i po chwili wyciąga się przygotowane jedzenie.

Po dobrym jedzeniu przyszedł czas na małe zakupy i potem relaks w stylu polskim, czyli planowaliśmy powrót do jedynego w mieście baru, który serwuje alkohol w przystępnych cenach. Jednak za nim zabawiliśmy na dobre, przeszliśmy się główną ulicą miasteczka w poszukiwaniu jakichś ciekawych pamiątek. Udało nam się z Magdaleną upolować piękną świnkę do jej kolekcji (wykonaną lokalnie z ciemnego drzewa z dżungli). Ja zaś nabyłem kolejne czarki do swojej kolekcji pierdół herbacianych.

Wracając z zakupów pamiątek wstąpiliśmy do sklepu prowadzonego przez Hindusów. I jakieś było nasze zdziwienie, gdy zobaczyliśmy półkę z alkoholami, gdzie pół litra rumu kosztowało tyle, co jeden drink w barze. Resztę historii możecie dopowiedzieć sobie sami…

Następnego dnia, po pierwszej od długiego czasu z lekka zakrapianej imprezie, wstawaliśmy bardzo wcześnie, bo po 5 rano. Szczerze, trochę wyrosłem z takich atrakcji jak wstawanie o tej godzinie, by zobaczyć wschód słońca, ale taką wycieczkę jeepem sobie zaplanowaliśmy, i planu się trzymaliśmy! Chyba jedyna rzecz, która mnie do tego przekonała, to fakt, że słonce wstanie na wprost plantacji herbaty i pięknie oświetli te tarasowe uprawy. Nic takiego się nie stało. Aby zobaczyć ten wschód słońca jechaliśmy jeepem z naszej mieściny, Tanah Rata, ponownie do Brinchang. Wjechaliśmy na teren drugiej, wspominanej wcześniej plantacji herbaty Bharat. Tam, kręta i wąska droga prowadzi nas do punktu ponad uprawami mojego ulubionego napoju. Gdy dotarliśmy, było jeszcze ciemno, jednak z każdą chwilą robiło się coraz jaśniej. Nad nami przemieszczały się chmury i nic nie zapowiadało tego, żebyśmy mieli zobaczyć magiczny wschód słońca. Gdy było już pewne, że nic nie zobaczymy, nasz kierowca jeepa zabrał nas jeszcze bardziej stromymi krętymi drogami na najwyższy szczyt w okolicy – Gunung Brinchang, 2030 metrów nad poziomem morza. Jest to najwyższy punkt w Malezji, do którego można dojechać samochodem. Dopiero tam, będąc nad chmurami, mogliśmy podziwiać wstające słońce!

Nasz intensywny wczesny poranek zakończyły dwie fajne rzeczy – Pierwsza to wizyta w lesie mchu, miejscu zupełnie innym niż inne lasy Malezji, bo pokrytym bardzo grubą warstwą mchu, po których chodziło się jak po dywanie. Nasz kierowca, i jednocześnie lokalny przewodnik i znawca tamtejszej flory i fauny wprowadzał nas w tajniki przetrwania w dżungli oraz uczył tego, co w mniej można jeść, a czego nie. Bardzo miło wspominam także wizytę na plantacji herbaty BOH, gdyż akurat trafiliśmy na czas zbioru herbaty. Przy okazji dowiedziałem się, i przekonałem się na własny oczy, że herbatę w Malezji zbiera się za pomocą… maszyn! Był to dla mnie absolutny szok, ponieważ w Chinach obserwowałem ręczne zbieranie liści herbacianych, widziałem jak wiele pracy w to idzie, i dlaczego dobra herbata nie może kosztować mało. Gdy zapytałem, dlaczego herbata zbierana jest ręcznie, usłyszałem najbardziej prostą z możliwych odpowiedzi –  bo nie mamy tylu ludzi co w Chinach! 

Na koniec powiem tak – jeśli w dzień jest 25 i czujesz, że jest fajnie, zaś wieczorem jest 20 i czujesz, że jest Ci zimno, to pomyśl, co czuliśmy przed wschodem słońca, gdy temperatura na wysokości 2000 metrów nie przekraczała 16 stopni! Polak, który marznie przy +16 stopniach – bezcenne! Ale możliwe!

Już odpoczęliśmy od upałów i zatęskniliśmy za ciepłem, dlatego po śniadaniu ruszyliśmy dalej – kilka godzin jazdy do miejsca, które w Malezji uznaję za moje ulubione! O wyspie Penang, raju dla tych, co kochają jedzenie, i nie tylko dla nich, już w następnej historii!

Rocznik 1985. Hybryda czasów analogowych i cyfrowych, człowiek, który pamięta jak było przed internetem a w internecie czuje się jak ryba w wodzie. Urodzony w Krakowie, w nim wykształcony i z nim zawodowo związany. Po krótkim okresie życia w Chinach, na dobre zajął się normalnym życiem i intensywnym podróżowaniem. Zawodowo specjalista branży podróżniczej, hotelarskiej i rezerwacyjnej.

20 komentarzy dotyczących “Malezja. Pola herbaciane Cameron Highlands

  1. Pingback: Gdzie jechać w 2015 roku? Natura - Zależna w podróży - blog podróżniczy z sensem

  2. Marcin, wszystko pięknie, i tekst, i foty, ale mnie prawdziwie zafascynowały „ciepłe spodnie z długim rękawem”:D Chętnie zobaczę ten model:D

  3. Pingback: Malezja – wilgotny świat wody kokosowej i herbaty [Podróże Manuka, cz. 12] - Świat Manuka

  4. beforewegetoldpl

    Cameron Highlands jest naszym naj naj naj miejscem w Azji! 🙂 Tak nam się podobało i tak się przedzieraliśmy przez krzaki na samą górę, że Agacie poszły spodnie w kroku, tak na 30 cm z przodu i 30 cm z tyłłu 😉 Trzymały się tylko na gumce, a w planach mieliśmy jeszcze wizytę na dole w knajpce i wypicie herbatki. Całe szczęście miała bluzę i jakoś się zakryła 😉

  5. Mam pytanie- ile czasu zajmuje niespieszne zwiedzenie plantacji Boh oraz mossy forest? Czy jeden dzień wystarczY

  6. Tomasz eF

    Dziękuję za ten tekst. Odświeżyłem wspomnienia. 🙂

  7. Pingback: Historia czasów imperialnych zamknięta w naparze. Azorskie pola herbaciane na São Miguel | Wojażer | relacje i reportaże ze świata

  8. Pingback: Gdzie jechać w 2015 roku? Natura | Zależna w podróży | Gdzie jechać w 2015

  9. Pięknie, pięknie jak zawsze. Ale rzeczywiście, jaki ten sprzedawca pamiątek malutki 🙂

  10. Jest moc 🙂 Piękne miejsce!

  11. Bardzo fajne miejsce, które planowałem odwiedzić (dopóki nie trafiłem do Munnaru na południu Indii). Teraz – jako że to bliźniacze regiony – napawam się tego typu relacjami i inaczej rozplanuję dni w Malezji

  12. Pingback: 2014. Rok niesamowitości | WOJAŻER

  13. Staromodny Podróżnik

    Kłopoty z przewidywalnością dostępności i cen alkoholu w Malezji biorą się stąd, że jego sprzedaż i wysokość opodatkowania rządzą się prawami lokalnymi. OSTRZEŻENIE DLA PODRÓŻNYCH: w stanach Kelantan Terengganu panuje pełna prohibicja! Wniosek: na lotnisku przed odlotem kupić whisky w plastikowej butelce, a potem ją przy każdej okazji uzupełniać starając się nie dopuścić, aby poziom paliwa spadł poniżej połowy baku. Zasada ta sprawdza się też w podróżowaniu samochodem po dżungli lub niektórych naszych nowych autostradach.

  14. Pingback: wyspa Penang – moje TOP w Malezji | marcin wesołowski

  15. Karolina

    piękne zdjęcia z tej wyprawy! czekam na dalsze części relacji 🙂

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Discover more from Wojażer

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading