Polska

Weekend w Tatrach. Malownicza trasa na Zawrat

Możliwość szybkiej ucieczki z Krakowa w Tatry to wielki przywilej mieszkania w Małopolsce.

Nie jestem żadnym wybitnym taternikiem ani alpinistą, w sumie to nie jestem prawie niczym związanym z górami poza faktem, iż jestem pół-góralem nizinnym ze strony mojej mamy. Zawsze zastanawiało mnie to, dlaczego górale z tych wyższych gór nazywali tych z Beskidu „nizinnymi”, skoro na przykład dom rodzinny naszej babci znajduje się na wysokości ponad 800 metrów nad poziomem morza. Tak czy inaczej – w górach ostatnio nie bywam często. I choć zaliczyłem w tym roku wspaniały trekking w gruzińskiej Swanetii, czułem niedosyt. Gdy dwa lata temu moja siostra zabrała mnie na trasę z Palenicy przez Dolinę Pięciu Stawów na Krzyżne i do Kuźnic, o mało co nie padłem trupem. Zero kondycji, dużo papierosów, złe buty (choć górskie), wszystko to na długo pokazało mi, że do gór trzeba mieć respekt. Upokorzyło mnie i zmotywowało do pracy nad sobą, by już nigdy nie powtórzyło się to, co przeżywałem wtedy. Na szczęście dla mnie wróciłem do kolarstwa, straciłem wiele kilogramów, palę mniej i ogólnie ruszam się więcej. Dlatego też przy okazji kolejnej wizyty mojej siostry, którą widuję co parę miesięcy, postanowiliśmy wybrać się w Tatry.

Pogoda od kilku dni zapowiadała się wyśmienita. Myśleliśmy, że skoro już wrzesień i ogólnie po wakacjach, na trasach nie będzie już tłumów i nacieszymy się pięknem naszych gór. Wyjechaliśmy tuż po 7 rano spod Krakowa. Szybko okazało się, że podobnie do nas pomyślało pół Polski. Do Zakopanego dojechaliśmy po 11 przeżywszy to, co przeżywa cała Polska, czyli korki, korki i jeszcze raz korki. Na dwunastą udało się nam dotrzeć do Kuźnic, skąd rozpoczynaliśmy naszą trasę. Gdy dotarliśmy na parking naszym oczom ukazała się monstrualna kolejka do kolejki na Kasprowy Wierch. Popatrzyliśmy na te setki ludzi czekających tego dnia 3 godziny po to, by wyjechać na szczyt, na który mogliby spokojnie wejść, a potem z niego zjechać. Asia sprawdziła raz jeszcze i tak, kwadrans po 12 ruszyliśmy w naszą trasą. Pogoda była idealna. Totalnie błękitne niebo, kompletna widoczność i ani jednej chmurki. A przy tym miła temperatura. Wszystko to sprawiało, że spacer zapowiadał się wyśmienicie. Z jednym wyjątkiem. Po dwóch latach nieobecności w Tatrach dotarło do mnie, co to znaczy, że nasza góry są zatłoczone. Na pierwszym odcinku naszego spaceru do góry waliły tabuny ludzi. Tłumy jak w Galerii Krakowskiej w piątek, zero prywatności, kontemplacji, ciszy. Tylko ryk ludzi, płacz dzieci, marudzenie większych dzieci i rewia mody połączona z rewią głupoty. Ludzie idący w nieodpowiednim obuwiu, bez zapasu wody, bez przygotowania, bo przecież jakoś to będzie – wszystko to, o czym słyszy się w telewizji, widoczne i podane jak na tacy. Gdy dotarliśmy do okolicy schroniska w Murowańcu, nastąpiło pierwsze przefiltrowanie turystów. Do tego miejsca docierali i tam zatrzymywali się Ci, dla których w zupełności wystarczyło to, co osiągnęli do tej pory. Mogli już spokojnie usiąść przy piwie, zjeść obiad, zrobić zdjęcia, i wrócić do Zakopanego na imprezę, by potem pochwalić się, że w górach byli. Ci, którzy tam się nie zatrzymali, a powinni byli na tym skończyć swoją wycieczkę, byli według mnie podejrzliwi. Szli dalej, a dalej było już tylko trudniej, choć nic tego nie zapowiadało. 

Naszym celem był Zawrat. Aby tam dotrzeć trzeba przez dosyć solidny kawałek pokonywać niełatwą dla amatorów trasę po głazach, rumowiskach, stromych podejściach, aż wreszcie trafiało się na pionowe wręcz odcinki, gdzie pomocą podróżnym służą łańcuchy. Ale o tym później.

W międzyczasie mieliśmy nasz pierwszy odpoczynek przy Czarnym Stawie Gąsienicowym. Piękne to miejsce było, aż nie chciało się opuszczać tego miejsca. Wokół panowała piknikowa atmosfera, słońce rozgrzewało nas, a lekki wiaterek i bryza od wody odświeżały. Znaleźliśmy sobie głaz na uboczy, pod którym ułożyliśmy nasze plecaki i rozpoczęliśmy regeneracyjny piknik.

W tym właśnie miejscu wielu ludzi powinno zakończyć swoją wędrówkę, a dalej iść powinni tylko Ci, którzy przygotowani się na porządny wysiłek i kilka niebezpiecznych odcinków. Niestety napotykaliśmy ludzi, którzy kompletnie ignorowali zagrożenia i wyzwania związane z odcinkiem na Zawrat.

Powoli wspinaliśmy się coraz wyżej pozostawiając za sobą Czarny Staw Gąsienicowy. Ścieżka stawała się coraz bardziej stroma i kamienista, więc nasze tempo odrobinę spadło, aby zaoszczędzić siły na zbliżające się łańcuchy.

W końcu pojawiło się to, co miało być naszą wisienką na torcie – bezpośrednie podejście na Zawrat. I już myśleliśmy, że dotarliśmy do miejsca, gdzie nie ma mas, gdzie nie ma band idiotów nieprzygotowanych do gór, a jednak… wspinających się na górę od tej strony była nas już tylko garstka. Pięć osób, nasza trójka i para, którą poznaliśmy na łańcuchach. Zintegrowaliśmy się czekając prawie pół godziny, aż hordy schodzące z Zawratu wreszcie zwolnią łańcuchy. W końcu zaczęliśmy nalegać, by płynąca masa się zatrzymała i przepuściła nas, jedynych wspinających się od tej strony. Słońce po tej stronie już dawno schowało się za górami i robiło się dosyć chłodno. Przed nami był jeszcze kawałek drogi do schroniska w dolinie Pięciu Stawów. W końcu moja poirytowana już siostra wkurzyła się i wspięła się w miejscu, gdzie nie było łańcuchów, po czym zatrzymała tłum napierający na dół mówiąc im po raz dziesiąty, że jest nas już tylko piątka i chcemy przejść. Potok ludzki się zatrzymał. I tutaj doznałem pierwszego poważnego szoku. Otóż schodzenie tą stroną jest dużo trudniejsze niż wspinaczka pod górę. Grupa, którą akurat mijaliśmy była typową, ignorancką polską masą. Jakiś cwaniak stwierdził, że idą przez Zawrat i poszli. Laski płaczące na łańcuchach, z lękiem wysokości, ledwo trzymające się krawędzi nad urwiskami, w butkach co najwyżej na łąkę, a nie na półki skalne, bez rękawiczek ułatwiających trzymanie łańcuchów, ludzie bez wody pitnej wyczerpani drogą i nie myślący już trzeźwo. Totalna żenada. Najlepszy był brzuchaty gościu w idealnie białej koszulce hilfigera i w idealnie białych, miejskich butkach pumy. Gdy mu powiedzieliśmy, że szkoda, że nie poszedł w klapkach, uśmiechnął się tylko i ruszył dalej po śliskich kamieniach ledwo trzymając się łańcuchów.

Drugi, i to już kompletny szok, przeżyłem, gdy dotarliśmy na Zawrat. Siedząc i podziwiając jak zawsze piękne widoki, zostaliśmy poproszeni o poradę przez trójkę „przybyszów” – dwóch podchmielonych już gości i jedną głupiutką laseczkę. Pytali o drogę do Zakopanego. A było już godzina osiemnasta. Niecałe dwie godziny do zmroku. Grzecznie wytłumaczyliśmy, że jeśli pójdą w stronę schroniska w Murowańcu, do Zakopanego potrzebują 5 godzin. Jeśli pójdą przez dolinę Pięciu Stawów, też potrzebują pięciu godzin. Rekomendowaliśmy im pójście przez Dolinę Pięciu Stawów i potem w stronę Palenicy, jednak oburzony cwaniak stwierdził, że rok temu przeszedł trasą przez łańcuchy i na Murowaniec do Zakopanego w godzinę. Nie wiem, może wtedy latał. Co ciekawe, ich jedynymi napojami były puszki Żywca. Wypili kolejną i poszli… przez łańcuchy w dół. Pomijam fakt, że na zejście do Czarnego Stawu Gąsienicowego potrzebowali przynajmniej 2 godziny, czyli jeśli do niego doszli, było już kompletnie ciemno. I zimno przy okazji. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że jeśli się zmęczyli, mogli zadzwonić na pogotowie ratunkowe TOPR twierdząc na przykład, że laseczka zasłabła, i tym sposobem organizując sobie darmową taksówkę do miasta.

Nie ma cwaniaka nad Polaka – pomyślałem sobie.

Gdy odeszły już wszelkiej maści idioci, pozostali Ci, którzy respektują góry, mała grupka ludzi, która wieczorem dotarła na Zawrat siedziała i podziwiała widoki. To była nasza nagroda za kilka godzin marszu i dobre półtorej godziny wspinaczki – Zawrat – 2159 metrów nad poziomem morza.

Droga powrotna do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów była już dosyć prostą, acz kamienistą ścieżką, najpierw wiodącą mocno w dół, potem wchodzącą na lekko płaski teren w okolicy jezior. Schronisko miało być naszą przystanią, to tam mieliśmy spać, odpoczywać, regenerować się, jeść, pić piwo i cieszyć się górami. Mieliśmy, bo to była jedyna nie do końca dobrze zaplanowana rzecz. Szczególnie w dniu, kiedy w Tatry przyjechało pół narodu. Zabraliśmy ze sobą karimaty i śpiwory licząc na to, że znajdziemy przynajmniej kawałek podłogi w schronisku. Nic z tego. W środku nie było nawet centymetra kwadratowego wolnej podłogi. Moja siostra, jak prawdziwy hardcore, upierała się, że śpimy na zewnątrz, że damy radę, że będzie ok. I tutaj postanowiłem przejąć dowództwo i zarządziłem, że schodzimy na dół, w kierunku trasy na Morskie Oko i potem do parkingu w Palenicy. Moja siostra zareagowała historiami o niedźwiedziach, które można spotkać w dolinie, ale jakoś nie przekonało mnie to do spania na zewnątrz przy zerowej temperaturze. W końcu po burzliwej dyskusji, postanowiliśmy schodzić. Wcześniej zadzwoniłem do znajomej – Ani, którą wypytałem o to, czy przyjedzie po nas taksówka do Palenicy. Ania zaproponowała, że zamiast brać straszliwie drogą taksówkę, ona po nas przyjedzie. Czuliśmy się „uratowani”.

Ruszyliśmy więc na dół czarnym szlakiem z czołówkami na głowie, uważnie stawiając kroki na czasem dosyć już śliskich kamieniach. Po drodze spotykaliśmy kilka samotnie podróżujących w górę osób, które z samego rana chciały rozpocząć dalsze wspinaczki, więc poczucie zagrożenie dziką zwierzyną nie było specjalnie odczuwalne. Z daleka widać było, iż zbliżają się kolejni ludzie z czołówkami na głowach. Aż do pewnego momentu… myślałem, że to światełko latarek, jednak nie specjalnie się ruszało. Wyłączyłem swoją lampę i nagle nic nie było. Włączyłem ponownie i znów się pojawiło, tyle, że w innym miejscu. Okazało się, że były to oczy. Czego? Nie wiem do końca, w każdym bądź razie to „coś”, nie zdecydowało się na wieczorek zapoznawczy z trójką zmęczonych podróżników.

W końcu po nocnym spacerze dotarliśmy na parking w Palenicy, gdzie czekała na nas Ania. Cóż to było za szczęście, perspektywa prysznica była wręcz wspaniała.

Na szlak wyszliśmy w południe, wyprawę zakończyliśmy po 22:00, przeszliśmy ponad 27 kilometrów.

W miejscu, które wynajęliśmy na tą noc, zasnęliśmy jak zabici.

Nasza trasa – zrzut z Endomondo. 27 kilometrów w niecałe 7 godzin

Gdy następnego dnia obudziliśmy się w Zakopanem, zaczęliśmy odczuwać w nogach, że sporo przeszliśmy i nie do końca mogliśmy się zdecydować, gdzie wybrać się w ten piękny, niedzielny dzień – ponownie na tatrzańskie szlaki? Czy może do wód termalnych? Aż nagle Asia wpadła na świetny pomysł. Pojawiła się idea, a ja potem nadałem jej ramy organizacyjne – jedziemy najkrótszą, najmniej zakorkowaną i najfajniejszą trasą – do Piwnicznej. Wybraliśmy drogę przez Słowację, gdyż przejazd przez Polskę gwarantowałby nam stanie w korkach. I też trochę z myślą o korkach wyjechaliśmy wcześnie i pojechaliśmy do gór, z których wieczorem nie będzie wielogodzinnych zatorów – do Beskidu Sądeckiego, do Piwnicznej.

Nasz górski weekend zakończyliśmy siedząc na balkonie babcinego domu, popijając kawę, słuchając góralskiej muzyki i patrząc się przed siebie na słowackie szczyty.

To był naprawdę udany, górski weekend!

Rocznik 1985. Hybryda czasów analogowych i cyfrowych, człowiek, który pamięta jak było przed internetem a w internecie czuje się jak ryba w wodzie. Urodzony w Krakowie, w nim wykształcony i z nim zawodowo związany. Po krótkim okresie życia w Chinach, na dobre zajął się normalnym życiem i intensywnym podróżowaniem. Zawodowo specjalista branży podróżniczej, hotelarskiej i rezerwacyjnej.

0 komentarzy dotyczących “Weekend w Tatrach. Malownicza trasa na Zawrat

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Discover more from Wojażer

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading