Azja Chiny Opowieści Świat

Lishui, prowincja Zhejiang. Miasto, które było moim domem

Jak zamknąć wielki sentyment do jednego roku spędzonego w niewielkim, chińskim mieście.

Jestem sentymentalny w swoich powrotach do przeszłości, do miejsc, które odwiedzałem, w których bywałem, jadałem, gościłem, gdzie piłem i paliłem papierosy, gdzie poznawałem ludzi, dyskutowałem z nimi i zawierałem przyjaźnie.

Każdy powód jest dobry, by zobaczyć Chiny i każdy powód jest dobry, by o nich opowiadać, bo przecież mam o czym opowiadać, gdy tak wiele doświadczyłem właśnie tam. Tam kształtowały się cząstki elementarne mojej osobowości, te, które jeszcze nie zostały zagospodarowane w latach wcześniejszych. I tam powróciłem ponownie w listopadzie 2011 roku. I zanim napiszę o różnych opowieściach z czasów, kiedy tam mieszkałem, wspomnę o tym niedawnym powrocie.

Ci, którzy zawitają do Państwa Środka zapamiętają zapewne majestatyczny Pekin wraz z położonym nieopodal Wielkiem Murem, Xi’an z jego armią terakotowych wojowników, zapierający dech w piersiach nowoczesny Szanghaj czy położone bardziej na południe Hangzhou, które wieki temu Marco Polo nazwał rajem na ziemi. I ja dobrze wspominam te ikony turystycznej kultury, pomniki historii Chin, wspaniałe i interesujące miejsca.

Jednakże mój fascynujący kawałek Chińskiej Republiki Ludowej to prowincja Zhejiang położona na południe od Szanghaju, której stolicą jest wspomniane Hangzhou. Moja opowieść o tym kraju to bardzo często historia pewnego niepozornego miasteczka, praktycznie nieznanego zagranicznym przybyszom, miasta, które odzwierciedla wszystkie aspekty chińskiej rzeczywistości, elementy układanki budujące pewien obraz tej odległej krainy.

Processed with VSCOcam with k2 preset

Listopad 2011 roku wydawał się być idealnym momentem na sentymentalne powroty – w Chinach jest mniej turystów, pogoda panująca od Szanghaju na południe jest wprost idealna, nie jest gorąco, nie jest też chłodno, ale przede wszystkim – nie pada deszcz. Do swojej krainy miłych wspomnień zabieram Magdalenę i dwójkę przyjaciół z Krakowa.

Lishui, prowincja Zhejiang. Miasto nieznane

Lishui (pol. Liszłej). W wolnym tłumaczeniu na język polski – Piękna Woda. Małe jak na chińskie warunki miasto wtłoczone jest w dolinę położoną miedzy pięknymi, zalesionymi górami. Dojazd do Lishui nie stanowi większego problemu, miasto posiada bowiem wygodne połączenia autobusowe i kolejowe tak z Szanghajem jak i z Hangzhou. Niewiele także dzieli je od jednego z największych chińskich portów morskich – Wenzhou.

Miejscowi mawiają, iż jest to Tybet prowincji Zhejiang. Jedni mówią tak, ponieważ zewsząd otaczające ich góry przywodzą na myśl wyżynę tybetańską, inni zaś twierdzą, iż poziom biedy jest podobny, gdy porówna się ich życie do pobliskiego, gigantycznego i bajecznie bogatego Szanghaju. Zaznaczyć jednak trzeba, że słowo „pobliskiego” oznacza w Chinach prawie 500 kilometrów. Wielkość kraju sprawia, iż stosuje się tam odrobinę inne miary niż u nas. Miejscowi żartują także, że Lishui to kociołek prowincji Zhejiang. Ich miasto bywa bowiem potwornie gorące w miesiącach letnich, co sprawia, iż wszystko dosłownie gotuję się w jego granicach. Stąd też porównanie do słynnego huo guo – gorącego kociołka, dania idealnego na zimne dni, do którego wrzuca się różne składniki w zależności od upodobań.

Do Lishui przybywamy pod koniec listopada po paru dniach spędzonych w Szanghaju, Wuxi i Hangzhou. Temperatura powietrza utrzymuje się w ciągu dnia na poziomie znacznie ponad 20 stopni, jednakże zdarzają się także dni chłodniejsze, kiedy spada do poziomu kilkunastu stopni. Ubieramy wtedy nasze ciepłe kurki wypróbowane w drodze do Chin jeszcze na terenie Starego Kontynentu – w Wilnie i w Helsinkach. Od momentu przyjazdu do tego stosunkowo małego miasta wiadome jest jedno – od tej chwili żaden język obcy nie pomoże w komunikacji z miejscowymi.

Wprawdzie moi chińscy przyjaciele znają język angielski z racji wykonywanego zawodu nauczyciela, jednakże poza ich gronem użyteczna pozostaje jedynie putonghua – mowa potoczna, czyli język mandaryński. W Chinach nic jednak proste nie jest, i tak każde większe miasto, ba, niejednokrotnie każda wioska, posiadają swoją mowę lokalną. Lishuihua, czyli mowa liszueńska, nie należy do grupy języków dających się zrozumieć. Cytując Pana Huanga, przyjaciela, który do Lishui sprowadził się z prowincji Anhui – Liszłejczycy mówią chyba po japońsku.

dwa odludki ponownie spotykają się w Lishui - pochodzący z Anhui Mr.Huang i Polak - Mr.Wesolowski
dwa odludki ponownie spotykają się w Lishui – pochodzący z Anhui Mr.Huang i Polak – Mr.Wesolowski

Chińska kolacja z przyjaciółmi

Pierwszy dzień w Lishui wita nas uroczystą kolacją wydaną na nasze powitanie. Chińska prowincja tym różni się od wielkich miast takich jak Pekin czy Szanghaj, że obcokrajowcy w mieście stają się lokalną atrakcją. Przyjazd gości z dalekiej zagranicy staje się najlepszą okazją do zorganizowania spotkania dla przyjaciół i rodziny. Kolacje takie organizowane są w eksluzywnych restauracjach zlokalizowanych w lokalnych dobrych hotelach. Na naszą cześć podane zostają wyśmienite dania lokalnej kuchni, będącej jedną z najsmaczniejszych w Chinach – owoce morza, wspaniałe ryby słodkowodne, tanzupaigu (żeberka – najlepsze na świecie!), wszelkiego rodzaju tofu czy warzywa przyrządzone na dziesiątki sposobów. Wszystko to okraszone słynnym baijiu, czyli białym winem mającym ponad 50% mocy.

Kolacje takie wymagają znajomości pewnych podstawowych zasad etykiety. I tak osoba zapraszająca i tym samym płacąca za kolację siada twarzą do drzwi. Jakich drzwi? Otóż  dobre restauracje w Chinach mają prywatne pokoje z własną toaletą i obsługą. Na początek podane zostają przystawki. Wszystko układane jest na okrągłym stole, którego obracana część pozwala każdemu uczestnikowi kolacji na spróbowanie podawanych potraw. Jest to mój ulubiony sposób jadania, który sprawia, że spróbować można wielu dań bez ryzyka zmarnowania jedzenie, czy też absolutnego przejedzenia się. Goszczący nas, mój wieloletni przyjaciel, Pan Lee, wznosi toast. Z radością wita starego przyjaciela i jego trójkę kompanów. Stukając w stół oznajmia, iż każdy powinien w tej chwili wznieść szkło i je opróżnić. Gan bei – do dna! Gdy na salę zaczynają wjeżdżać kolejne smakołyki, Pan Lee wznosi toast do każdego przy stole z osobna według wskazówek zegara. Każdy toast jest życzeniem, każdy toast powinien być do dna.

Tematem naszych rozmów jest wszystko – poczynając od wspomnień mojego pobytu w tym mieście, kończąc na pytaniach do moich polskich współtowarzyszy. Mniej więcej w połowie kolacji głód nikotynowy daje o sobie znać. Chińskim obyczajem jest posiadanie przy sobie drogich i wykwintnych papierosów, którymi częstuje się swoich gości. Chunghwa, jedne z najbardziej znanych papierosów w Chinach, kosztują niejednokrotnie równowartość 40 złotych za paczkę. Na wiadomość iż w Polsce nie ma z reguły papierosów droższych niż kilkanaście złotych, Pan Lee reaguje wielkim zdziwieniem. Jednym ze standardowych pytań zadawanych gościom przybywającym do Chin jest to, co myśli się o Chinach. Etykiety wymaga od nas pochwalenia pięknej natury, szybkiego wzrostu gospodarczego, nowoczesnego Szanghaju i pysznej kuchni.

Słowiańskie przyzwyczajenia do narzekania, walki o prawa człowieka i krytykowania wszystkiego co się da, chowamy na półkę i upewniamy się, iż nie wydarzy się przy stole nic, co sprawiłoby, iż nasz gospodarz straciłby twarz.

Z wizytą w chińskim domu

Zaproszenie do chińskiego domu jest prawdziwym wyróżnieniem dla najbliższych przyjaciół. Po raz pierwszy poznałem dom Lee w 2007 roku, po paru miesiącach znajomości i współpracy w drugiej szkole, w której pracowałem. Gdy wspomniałem, iż przylatuję do Chin wraz ze znajomymi,  zaoferował nam tygodniowy nocleg w jego nowym mieszkaniu w eksluzywnej dzielnicy miasta. Ogromne i bardzo ładne mieszkanie zrobiło nas nas wielkie wrażenie.

Jak, w kraju który przez długi czas większość Polaków uważała za trzeci świat i dyktaturę w stylu radzieckim, ludziom może żyć się tak dobrze? Chińska Republika Ludowa rozpoczęła swoją drogę ku bogactwu w latach 80 ubiegłego wieku, kiedy Deng Xiaoping, następca Mao Zedonga oświadczył, iż bogacić się to rzecz chwalebna. Lub też – nieważne czy kot jest biały czy czarny, ważne, żeby łapał myszy. Chińczycy ruszyli więc do wyścigu o lepszą przyszłość. I tak dzięki sile pieniądza, umiejętności oszczędzania a także dobrze nam znanym kredytom, rodzina Lee podniosła standard swojego życia to poziomu, o którym nadal wielu naszych rodaków może jedynie marzyć.

z rodziną Lee
z rodziną Lee

Herbaciarnia w domu? Proszę bardzo! Nie ma lepszego miejsca do rozmów o tym tak ciekawym kraju. Herbaciarnie od zawsze były miejscem spotkań, dyskusji, biznesu. Lee, znany w Lishui koneser herbaty, postanowił część swojego domu przeznaczyć na stworzenie najlepszej w mieście, jak mówili lokalni, prywatnej herbaciarni. W swoim pokoju zgromadził nie tylko ponad pięćset rodzajów najlepszych chińskich herbat, ale także wspaniałe akcesoria do jej parzenia. Ponadto pokój ozdobiony jest przez meble z początku ubiegłego wieku i obrazy oraz kaligrafie wiszące na ścianach. Chiński styl parzenia herbaty – gong fu cha, różni się kompletnie od japońskiej, bardzo wysublimowanej i konserwatywnej ceremonii herbacianej.

W Chinach większy akcent kładzie się na wybór odpowiedniej herbaty, jej smak, atmosferę spotkaniach oraz ludzi, którzy w owym zgromadzeniu uczestniczą. Podczas wielu chwil przy herbacie mieliśmy okazję posłuchać o rzeczach, które cieszą Chińczyków, a także o tym, co ich martwi i denerwuje. Te najbardziej intymne rozmowy zawsze wnosiły najwięcej w moją perspektywę postrzegania tego kraju. Te same spotkania zaraziły mnie także samą kulturą picia herbaty, którą postanowiłem przenieść na grunt polski.

Największe atrakcje Lishui

Kolejny dzień w Lishui obudził nas piękną pogodą. Lee, mając już w głowie ułożony plan na cały tydzień, zabiera nas na pobliską górę Nanming. Najważniejszym celem naszego wypadu jest mała wspólnota mnichów buddyjskich, którzy odtworzyli istniejący tam kiedyś klasztor. Jak wiele innych uległ on zniszczeniu podczas szaleństw Rewolucji Kulturalnej (1966-76), gdy Chińczycy, zainspirowani słowami Przewodniczącego Mao, niszczyli wszystko co stare, aby móc budować nowe, wolne od przesądów społeczeństwo socjalistyczne. To właśnie owe ciemne czasy sprawiły, iż niewiele prawdziwie starych i oryginalnych miejsc w Chinach ostało się do współczesnych czasów. To, czego nie zniszczyła Czerwona Gwardia, niszczy dalej pęd do rozwoju i nowoczesności. To zaś, co udało się uratować, można często podziwiać w najlepszych muzeach w Paryżu, Londynie czy w Nowym Jorku.

Do szczytu, na którym znajduje się klasztor, wchodzi się schodami. Jest to jedna z tych rzeczy, które różnią Chińczyków od nas. W Chinach bowiem na szczyty gór od wieków wspina się po kamiennych schodach ułożonych niegdyś przez przodków. Gdy docieramy do świątyni, zostajemy zaproszeni na lunch tuż po południowych modlitwach, które pokrywają okolicę głęboką melodią męskich głosów.

Ponieważ mnisi buddyjscy mięsa nie jadają, większość dań stanowiło tofu. Zadziwiające jest to, na ile sposobów można je przygotować – tofu w kształcie ryby miało smak ryby, tofu w kształcie i kolorze mięsa miało smak mięsa. Stół przykryty był ponadto smażonymi na różne sposoby warzywami.

Po pozornym, chwilowym uduchowieniu, Lee zabiera nas do następnego miejsca – park nad jeziorem Ou, chluba miasta i ulubione miejsce do spacerowania. Gdy opuszczałem Lishui w 2008 roku, cały wybrzeże było w trakcie kompletnej przebudowy. Wracając po 3 latach po raz kolejny przekonałem się o tym, jak wyjątkowo szybko Chińczycy realizują wytyczone sobie plany. Nad rzeką wybudowana została replika imponującej wieży, która kiedyś stała w mieście, powstały na nowo mury miejskie, zasadzone zostały tysiące drzew i roślin.

Miasto niewątpliwie wzbogaciło się na przestrzeni ostatnich lat. Jednakże pieniądz dyktuje nieraz decyzje, które niekoniecznie są dobrem dla ogółu lokalnej społeczności. Pomimo faktu, iż miasto było swoistą perłą wolną od wielkich zabudowań, postanowiono, iż pośród majestatycznych i bajkowych gór mogą powstać równie majestatyczne apartamentowce, w których wkrótce zamieszkają majętni Chińczycy. Wielkie inwestycje deweloperskie bardzo często związane są z kompletnym zanikaniem tego, co na stałe wrosło w lokalny krajobraz.

W 2007 roku przez przypadek trafiłem do podziemnej parafii katolickiej prowadzonej przez ponad dziewięćdziesięcioletniego chińskiego księdza wyświęconego przez biskupa misjonarze z Kanady jeszcze przed przejęciem władzy przez Mao Zedonga. Niesamowitym przeżyciem było dla mnie uczestnictwo w mszy wielkanocnej prowadzonej przez niego, a potem rozmowa po angielsku o trudnym życiu, o latach spędzonych w więzieniu podczas terroru lat pięćdziesiątych, o odwilży ze strony władz w ostatnich latach i o tym, że Wojtyła na zdjęciu jako papież, nie jest Włochem, lecz Polakiem. Obecnie na miejscu owego kościoła stoi luksusowy apartamentowiec. Przeszłość przegrała z postępującym rozwojem.

Chińskie odrodzenie religii

W temacie chińskiej religijności także następuje zmiana. Ateizm zastępowany jest przez kult pieniądza, który sukcesywnie buduje w tym kraju konsumpcjonizmu o natężeniu nieznanym nawet u nas. Jednakże oddolnie pojawiają się także ruchy religijne, dzięki którym Chińczycy odnajdują brakujące im aspekty duchowości. Podczas kolejnego dnia naszego pobytu, wyjechaliśmy do miejsca w prefekturze Lishui oddalonego o godzinę jazdy samochodem.

Xiandu, ukryta pośród gór świątynia taoistyczna oraz majestatyczna skała przypominająca Maczugę Herkulesa, stanowi jedno z najczęściej wybieranych scenerii do kręcenia filmów przez najlepszych chińskich reżyserów. Gdy przybywamy na miejsce, naszą uwagę przykuwa unoszące się wokół echo modlitw i śpiewów. Szybkim krokiem docieramy do świątyni, gdzie mamy szczęście uczestniczyć w lokalnej ceremonii taoistycznej. Jest ona całkowicie inna od widzianych przez nas wcześniej buddyjskich modlitw w klasztorze. Stroje używane przez osoby biorące udział w ceremonii przywołują prastare czasy cesarstwa chińskiego, zaś w samej świątyni cześć oddaje się założycielowi Chin, cesarzowi Qin Shi Huangdi.

Na koniec wycieczki w okolice Xiandu, spotykamy ważnego lokalnego działacza partii, który towarzyszy nam w zwiedzaniu świątyni i okolic, a także zaprasza na wystawny obiad. Specjalnie dla nas, dzięki magii czerwonych pieczątek partyjnych, uruchomiono kolejkę na szczyt góry, której nie mogłem zdobyć ze względu na kontuzję kolana.

Jako pracownikowi chińskiej państwowej szkoły średniej, dane mi było poznać system edukacyjny, uczniów, nauczycieli, a także rodziców – od zwykłych mieszkańców okolicznych wsi po wysokich urzędników prowincji i członków armii oraz partii komunistycznej. Podczas tegorocznego pobytu w Chinach i w Lishui, zostałem zaproszony do wygłoszenia gościnnego wykładu w głównej auli szkoły. Chińscy nauczyciele chcieli usłyszeć jak skutecznie uczyć się języków obcych od osoby, która zna ich kilka, zaś uczniowie chcieli popatrzeć na czwórkę przybyszów z Zachodu, co w mieście takim jak to, zdarza się niezwykle rzadko.

Chiński system edukacyjny, skopiowany i przeniesiony na grunt polski, zostałby nazwany systemem opresyjnym, wręcz więziennym. Uczniowie w Państwie Środka poddani są presji, jakiej w Polsce nie zniosłaby większość uczniów. Zajęcia rozpoczynają się o godzinie siódmej, tuż po śniadaniu. Trwają do godziny 12 – 14, po czym następuje przerwa na lunch i drzemkę (w okresie letnim dłuższą ze względu na upały). Po przerwie uczniowie powracają do klas, w których kontynuują zajęcia do godzin wieczornych. Wieczorem następuje przerwa na obiadokolację po czym powracają do klas aby odrobić zadania lub czytać na głos, lub też ćwiczyć pisanie znaków. O godzinie 22 udają się do łóżek. Nauczanie trwa od poniedziałku do połowy soboty, czas wolny trwa od popołudnia w sobotę do popołudnia w niedzielę, gdy uczniowie wracają do szkół.

Ten dosyć więzienny system szkolnictwa jest wynikiem ogromnej konkurencji między młodymi ludźmi, którzy zdają sobie sprawę z faktu, iż całe ich życie, cała kariera i przyszłość zależą od wyników państwowego egzaminu Gaokao – odpowiednika naszej matury. Presja wywierana jest na uczniów z wielu stron, jednakże to rodzince, tuż obok nauczycieli, są tymi, którzy pilnują, aby ich pociechy od tego systemu nie odstawały. W Chinach, gdzie rodzina może legalnie posiadać tylko jedno dziecko, potomek jest na wagę złota. To on zadecyduje o losie rodziców. To na jego lub jej barkach spoczywać będzie ich los. Dosłownie, gdyż w Chinach nie ma systemu emerytalnego znanego w Europie. Dziecko to skarb, w który trzeba inwestować, i w który inwestuje się gigantyczne środki pieniężne. To właśnie sprawia, iż chińscy uczniowie należą do najlepszych i najbardziej zmotywowanych oraz pracowitych ludzi na świecie. Podczas mojego wykładu przywitałem zgromadzonych uczniów w ich języku. Także w ich języku poprowadziłem początek spotkaniach, co wzbudziło powszechny aplauz. Potem, już w języku angielskim, opowiedziałem im o świecie poza Chinami, o podróżach, które są moją pasją, o moim kraju, który dla nich jest daleką, nieznaną i często nieciekawą krainą. Wielu z nich podchodziło do mnie po wykładzie i pytało się, jaki jest świat na zewnątrz.

W Chinach życie płynie według pewnych ustalonych przez Niebiosa reguł: narodziny, wykształcenie, praca, założenie rodziny, spłodzenie potomka, wychowanie go, dalsza praca, starość i pare chwil wolności i cieszenia się z życia pełną piersią, na końcu zaś śmierć. Wiele z tych elementów mogłem obserwować mieszkając w Chinach. Jeden z nich przyszło mi doświadczyć dopiero podczas tego wyjazdu. Ku naszemu zaskoczeniu, zostaliśmy zaproszeni do wzięcia udziału w chińskim weselu. Było to dla nas tym bardziej interesujące, ponieważ wszystko odbywało się w odległej od dużych miast chińskiej prowincji, na wsi położonej między górami.

Na chińskim ślubie

Zaproszenie na ślub to ogromny zaszczyt dla obcokrajowca w Państwie Środka. Zostaje on bowiem uznany na osobę bliską w kraju, gdzie jeszcze niedawno na obcokrajowców mówiono ‚obce diabły‘. Jest to także niezwykłe wydarzenie dla lokalnej społeczności. Większość mieszkańców wsi, jeśli nie wszyscy, po raz pierwszy w życiu zobaczy na oczy obcokrajowca. Mało tego – czterech obcokrajowców.

Do wsi nieopodal Yunhe przyjeżdżamy koło południa. Cała, bardzo niewielka miejscowość, zgromadzona jest w domu spotkań, centralnym miejscu tej społeczności. Zostajemy na początek zaproszeni do domu Państwa młodych, który specjalnie na tą okazję doświadczył poważnego liftingu. Zostaje nam pokazana łazienka w stylu zachodnim, sypialnia państwa młodych oraz salon. Zaraz po tym poznajemy młodą parę. Wszyscy są bardzo podekscytowani naszą obecnością, ciągle słychać dźwięk aparatów robiących zdjęcia, kamerzyści oślepiają nas lampami. Pan młody i jego wybranka znają w podstawowym stopniu język angielski. Wręczamy im prezent od naszej czwórki po czym zostajemy zaproszeni do głównego budynku zgromadzeń wiejskich.

Chwile, które następują potem należą do jednych z najlepszych wspomnień z tego odległego kraju. W czymś przypominającym nasze wiejskie remizy znajdowały się stoły uginające się od jedzenia, wokół cała społeczność wsi pijąca piwo, lokalny bimber, wino, paląca papierosy i zajadająca się najlepszymi przysmakami regionu. Zostajemy posadzeni pośród gości, po czym natychmiast rozpoczyna się serwowanie jedzenia. Grzecznie odmawiamy picia najmocniejszego alkoholu, którego smak  poznałem przed laty, a którego aromatu nie chciałem ponownie zaznać. Zostajemy więc ugoszczeni winem przypominającym nasze europejskie wyroby. Niewątpliwie ciekawymi daniami były: zupa z żółwia, stuletnie jajko, kacze języki i tofu na kilkanaście sposobów. Chińskie wesele, w porównaniu do polskiego, kończy się niezwykle szybko. Gdy zjedzone zostają wszystkie dania, wypity alkohol i wypalone papierosy, goście wstają od stolików z prezentami od państwa młodych (słodycze, papierosy) i odchodzą w swoją stronę. Wszystkich gości żegnają wiszące na ścianie portrety Lenina i Stalina. Między nimi słynny chiński znak – Podwójne Szczęście, widok dla Polaka conajmniej kuriozalny. Wieczorem jesteśmy już w mieszkaniu naszego gospodarza.

Ostatnie pożegnanie z moim miastem

Ostatni dzień w Lishui to akcent międzynarodowy. Ze względu na wyjątkowe położenie miasta, a także piękno otaczającej go natury i bliskość do wielkich metropolii, Lishui zostało wybrane jako centrum chińskiego, międzynarodowego festiwalu fotografii, które raz w roku gromadzi sławy z całego kraju i świata. Toteż ostatnim punktem naszego pobytu w tym mieście staje się China Photography Museum mieszczące prace międzynarodowych sław fotografii. Muzeum, zamknięte w godzinach naszego przyjazdu, zostaje ponownie za sprawą słynnej czerwonej pieczątki, otwarte specjalnie dla nas. W ciszy pustych pomieszczeń wystawowych kontemplujemy piękne fotografie przygotowując się do szału wydawania pieniędzy w sklepach z antykami, które postanowiliśmy odwiedzić zanim wsiądziemy w autobus powrotny do Szanghaju.

Siedząc w kołującym samolocie na pasie lotniska Pudong w Szanghaju wiem, że powrócę ponownie. Chiny to kraj dla każdego – poczynając od obrońców praw człowieka, którzy znajdą w nim tysiące historii do opowiedzenia, przez miłośników natury, którzy odkryją piękno którego nie znajdzie się w żadnym innym zakątku globu, przez biznesmenów którzy pragną wzbogacić się na wciąż atrakcyjnym i otwartym rynku, przez miłośników sztuki i antyków, po artystów szukających inspiracji dla sztuki współczesnej. Chiny to kraj dla mnie – podróżnika, turysty, który lubi widzieć kolory otaczającego nas świata. Chiny to mój kraj. Już chyba na zawsze.

Rocznik 1985. Hybryda czasów analogowych i cyfrowych, człowiek, który pamięta jak było przed internetem a w internecie czuje się jak ryba w wodzie. Urodzony w Krakowie, w nim wykształcony i z nim zawodowo związany. Po krótkim okresie życia w Chinach, na dobre zajął się normalnym życiem i intensywnym podróżowaniem. Zawodowo specjalista branży podróżniczej, hotelarskiej i rezerwacyjnej.

9 komentarzy dotyczących “Lishui, prowincja Zhejiang. Miasto, które było moim domem

  1. Pingback: Byłem nauczycielem angielskiego w Chinach. Opowieść o emigracji | Wojażer. Blog podróżniczy i życiowy

  2. Pingback: Chińska ceremonia parzenia herbaty, czyli jak poznać Państwo Środka od środka | Wojażer | relacje i reportaże ze świata

  3. Pingback: Kim jest Wojażer? Historia prywatna | WOJAŻER

  4. patrzenaplac

    Domowa herbaciarnia, zarówno kilka słów na jej temat jak i zdjęcia, bardzo interesujące. Jak i cały wpis zresztą.

  5. Piękne to i smutne zarazem co piszesz, a jednocześnie w każdej linijce fascynujące! I przyznaję bez bicie, że to co przeczytałem, sposób podróżowania jest mi także bliski 🙂 Te mniejsze miejscowośći, gdzie jeszcze spokojnie można trafić na autentyczność. Na zwykły ludzki niewyrachowany uśmiech… I tak czytając to co napisałeś przypominał mi się Terzani, także zachwycony Chinami. Szczególnie tymi Chinami lokalnymi.

  6. Bardzo ciekawy wpis, szczególnie ten o edukacji. Aż się nie chce wierzyć, że jest taki kraj, że uczniowie pracują od rana do nocy.

  7. Fajnie, naprawdę bardzo przyjemnie się czyta. Chyba mam podobnie z tym, że często kiedy przychodzi do opowieści to okazuje się, że w mojej głowie utkwiły najbardziej te miejsca mało znane, ale na pewno nie mało ciekawe 😉

  8. Super, że pokazujesz miejsca inne niż te wszystkie, które „trzeba” zobaczyć. Bardzo dobrze się to czyta 🙂

  9. Bardzo fajna i przyjemna wycieczka po tych miejscach 🙂 Też tak mam, że jak gdzieś wracam nie tylko fizycznie, ale i w myślach to te powroty są raczej sentymentalne a niekiedy trochę smutne. Bo dopiero po latach doceniamy to co było kiedyś.

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Discover more from Wojażer

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading